Jak to szukający wsparcia sami wsparciem się stali.
I tak pewnego lipcowego popołudnia stałem się członkiem ekskluzywnego klubu posiadaczy stawonoga. Nikt się do tego klubu nie kwapi. Ot, jesteśmy wybierani przez los losowo, a jak się już toto przytrafi to euforii nie ma, bo i dlaczego. Pewnego dnia coś mnie tu i ówdzie w trzewiach łupło. Rentgena w oczach nie miałem, więc poszedłem się prześwietlić. Podejrzałem się od środka, a tu niespodzianka. Tam gdzie coś łupało było zdrowiutko aż miło, a tam gdzie zdał się spokój czaiła się gadzina i oczkiem figlarnie łypała. Lekarz mnie uspokajał, że nereczki przeważnie są dwie, więc żeby się zbytnio nie martwić. Cóż – pomyślałem, będę co najwyżej pił wszystkiego po pół, a i z wagi parę deko spadnę. Dam radę.
Ze swoją sytuacją się nie wychylałem. Wychyliła się z życzliwości małżonka. Najpierw pojedyncze telefony od zaprzyjaźnionych DD-owców. W rozmowach delikatne podchody, czy aby u mnie wszystko w porządku. Nie byłem gotów na to, by innych obarczać swoimi problemami, lecz przywołany do tablicy z grubsza rzecz naświetliłem. Potem przyszło kilka ciepłych maili wsparcia i zdało się iż nastąpiła cisza. Okazała się ona jednak ciszą przed burzą. Burzą wiosenną i tęczową.
W sobotni wieczór wyszykowałem pożegnalnego grilla przed udaniem się na operację mojej cynaderki. Pod pergolą było już wszystko przygotowane do trzyosobowego z żoną i z synem przyjątka. W pewnej chwili żona odebrała telefon, z kimś tajemniczo porozmawiała i wyszła na zewnątrz. Nie przerwałem przygotowań, lecz po chwili wyjrzałem na podjazd. Zdało mi się, że pod bramą było coś zbyt gwarno. Wytężam wzrok i widzę parę aut oraz dość znaczną koedukacyjną grupę osób z wyraźną przewagą płci pięknej. Zacząłem rozpoznawać znajome głosy i śmiechy. Zmieniłem okulary z bliskobieżnych na dalekobieżne i po wstępnym rozpoznaniu poczęły mi się w głowie układać przeróżne scenariusze. Najbardziej prawdopodobnym zdał się ten, w którym nasi znajomi przejeżdżając w pobliżu coś chcieli Bożence przekazać. Zadziwiły mnie jednak stroje powiększającej się wciąż ciżby. Przyjezdni poprzebierani byli w elementy umundurowania różnej maści i gdybym nie znał ich pacyfistyczno-wegetariańskiej przypadłości pomyślałbym, że przyjechali tu polować. Nie zdzierżyłem dłużej i poszedłem się przywitać. Gdy zacząłem się do nich zbliżać, to ze zdziwieniem zauważyłem, że tłumek zaczyna się samoistnie przepoczwarzać w coś przypominającego szereg, a każda twarz zaczęła się robić tajemniczo uśmiechnięta. W mojej głowie powstał zamęt i dał mi się słyszeć cwał własnych myśli. Arti, jako samoistnie namaszczony przewodnik tego pospolitego ruszenia rozpoczął pierwsze zdania, gdy wtem dał się słyszeć śpiew marszowy i drogą zza roślinności poczęła się zbliżać kolejna grupa paramilitarna. O, tego już było za wiele. Cwał moich myśli przeszedł w wyraźny galop. Dotarły do mnie zdania Ewci i Artiego, z których ni mniej ni więcej wynikało, że to pospolite ruszenie nie jest przypadkowym przemarszem na Ziemie Odzyskane, lecz skromnymi odwiedzinami mnie poświęconymi. Ze względu na moją dawną przypadłość zawodową ta banda urwipołciów wymyśliła sobie odwiedziny tematyczne z zacięciem militarnym, gdyż tak chcieli uhonorować będącego w potrzebie współplemieńca posiadającego dożywotnio pierwszy stopień w korpusie oficerów starszych. Na zmianę wzruszenie i przerażenie malowało się na mym licu. Wzruszenie zdało się czymś oczywistym. Źródłem przerażenia stała się szybka, acz dogłębna analiza zawartości lodówki. Moje obawy okazały się płoche. Bractwo było nie tylko stosownie do myśli przewodniej spotkania ubrane z twarzami pokrytymi barwami kamuflażu, ale i również logistyczno zabezpieczone tak, jak pierwszorzędna firma cateringowa. Gdy już odzyskałem mowę, a na twarz powróciły mi pierwsze rumieńce przystąpiłem do indywidualnych powitań. Od tego przecież winienem zacząć, lecz z początku nie mogłem uwierzyć w to, że tylu ludzi w ilości 36 sztuk o rozpiętości wiekowej od 3 miesięcy do lat… no to może pomińmy, skrzyknęło się spontanicznie, by wspomóc mnie w tych chwilach na trzy dni przed pójściem do szpitala. Zrobili to dla mnie! Nigdy w życiu się tak nie czułem.
Jako, że pogoda nam jeszcze sprzyjała zaproponowałem przejście pod wykonaną przeze mnie Pergolę Mocy. Nazwałem ją tak dumnie, bo jej sufit pokryłem astrologicznymi znakami, a wspierające dach słupy ozdobiłem postaciami bóstw Polan oświetlonych czterema pochodniami. Nie zapomniałem o tak prozaicznych elementach wyposażenia jak grill i kamienny krąg do palenia ognia. Nie byłem w stanie zabezpieczyć stołu stosownego do ilości przywiezionych potraw, ale świetnie się temu zdała okrągła 4 metrowa trampolina nakryta na tę okazję folią. Goście pomyśleli nawet o przywiezieniu składanych krzeseł i zacnych rozmiarów szczap drzewa. Co chwila zaskakiwali mnie tym, jak byli świetnie zorganizowani. Po pierwszych rozmowach i daniach zaskoczył nas deszcz na tyle obfity, że gospodyni Bożenka wydała polecenie służbowe o przeniesieniu imprezy do domu. Tam już nie było tak przestrzennie. Było wręcz jak przy biciu rekordu w upakowaniu pasażerów do „malucha”. Atmosfera była nadal wspaniała, a harmonogram imprezy przewidywał dla mnie kolejne miłe zaskoczenia. Zaczęło się od pięknego prezentu w postaci ręcznie malowanej i mnie dedykowanej Mandali Zdrowia. Przeuroczy obraz zawisł na ścianie w zasięgu mojego wzroku. Następnie, jak na uroczystym apelu, odczytano rozkaz dzienny, w którym wskazano mi kierunki działania zmierzające do pokonania tego czegoś, co we mnie urosło. Było to dla mnie ciekawe doświadczenie, bo do tej pory sam parafowałem rozkazy, a teraz miałem się podporządkować rozkazowi tej cywilbandy. Uczyniłem to z przyjemnością nie podejrzewając, że dwadzieścia lat po przejściu „pod kapelusz” poczuję wdzięczność po odczytaniu jakiegokolwiek rozkazu. Jak widać póki człowiek żyje, póty dane jest mu doświadczać.
Myślałem, że jestem już wystarczająco uhonorowany nie tylko ich obecnością, ich dbałością o elementy zmilitaryzowanych ubiorów i ich serdecznością. Jednak Goście zaskakiwali mnie nadal. Do pokoju wniesiono skomponowane z długich gałęzi i osadzone w wiaderku drzewko o nieomal dwumetrowej wysokości. I zaczęło się. Honory ponownie przejął Arti wydając komendę: „Do składania życzeń przystąp” – czy coś w tym rodzaju. Okazało się, że każdy z Gości ułożył dla mnie zawczasu stosowne życzenia, które przeniósł później w formie pisanej na wycięty z papieru zarys dłoni. Każdy podchodził do mnie przedstawiając swoje życzenia, a Arti zawieszał je później na drzewku. Niesamowity był sam pomysł, ale też i sposób tego wykonania. Życzenia mi przekazano również od nieobecnych. Co ja się podczas przyjmowania tych życzeń nawyściskałem, to można by tym obdzielić szwadron jazdy lekkiej, a i na ciężką by nieco starczyło. Te przytulasy z dziewczynami, te niedźwiedzie z chłopakami, a wszystko okraszone ciepłymi i serdecznymi słowy. Z Ewcią w przytulasach wyrobiłem 800% normy. Jako współorganizatorka imprezy przekazywała mi „życzeniowe łapki” również od nieobecnych. Z każdym życzeniem podchodziła z osobna – nie hurtowo. Otrzymałem również życzenia ołówkiem malowane, a jakby mało było tych atrakcji, to kolejnym miłym i zabawnym akcentem były filmowe życzenia od mojej imienniczki przedstawione ogółowi na ekranie tabletu. W tych sfilmowanych życzeniach Władzia w ubiorze paramilitarnym tłumaczy swą nieobecność wyjazdem na Ukrainę. Swym ubiorem polowym, jak i miejscem pobytu wprowadziła nas w lekką konsternację. Wielu poczęło nurtować pytanie. Czy aby Władzia kraj sąsiadów zwiedzała, czy też najechała? Życzenia zakończyła przekazaniem mi energii na wzór Kaszpirowskiego, gdzie śpiewnym głosem poczęła odliczać: adin, dwa, tri… Czekaliśmy na czetirje i piat z obawą czy z oddali z nagła czegoś nie odpali. Ale nie, to były życzenia o zabarwieniu czysto pacyfistycznym gwoli energetycznego mnie zasilenia. Co prawda całe moje militarne jestestwo zabulgotało na widok oddania mi przez nią honoru lewą ręką, a i całą dłonią miast dwoma palcami. Jednak z życzliwością to zrzuciłem na brak przebycia okresu rekruckiego w jej krótkim życiorysie. Wszystko jeszcze przed nią.
Potem były tańce i śpiewy i gitarowe etiudy. Furorę zrobił taniec Eleny w wykonaniu koedukacyjnym. Niezauważenie minęła godzina duchów. Goście widać pozazdrościli trójce dzieciątek, która nas już wcześniej z rodzicami opuściła i zaczęli się stopniowo rozjeżdżać. Pozostał po nich ogrom energii, jaką te pozytywnie nakręcone istoty pozostawiły w moim sercu. Te chwile zostały utrwalone we mnie na zawsze. Energetyczne Drzewko stoi na honorowym miejscu siejąc wokół serdecznościami bijącymi z zawieszonych na nim i poruszanych byle powiewem „łapek”.
Kolejne dwa tygodnie zdały się przy tym zgoła prozaiczne. Parodniowy szpitalny bezruch. Zależność od innych uczy pokory. Mój burzliwy życiorys powiększył się o ślady kolejnych piętnastu szwów. Mój guziołek okazał nadzwyczaj złośliwy, ale załatwię go „siłom i godnościom osobistom” wspartą Waszą energią.
I tak to przedstawiłem opowieść o ludziach, którzy szukając w Siemianowicach wsparcia, sami wsparciem się stali.