„Czwarte małpy” słyszą więcej, widzą dalej, mówią piękniej i… przytulają się jak szalone!
Jak powiada Lech – „obóz jest wtedy udany – a ja wiem, że dobrze pracowałem – kiedy ktoś chciał z niego zwiewać…”. Obóz terapeutyczny to nie igraszka. To mnóstwo pracy nad sobą, łez, złości, przełamywania barier i własnych lęków po kilkanaście godzin dziennie, przez niemal pełny tydzień.
Czasem coś, co z początku wydaje się tylko przyjemną zabawą czy wręcz przyjacielskimi zapasami przy wtórach śmiechu, w rzeczywistości pozwala spojrzeć głębiej na własną kondycję duchową i sposób funkcjonowania w życiu, a wnioski z tego nieraz okazują się być gorzkie i nie tak budujące, jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. Innym znów razem, zwykłą grupową psychodramą z budowaniem programów politycznych dla trzeźwego społeczeństwa, można pokazać komuś głębię jego problemu DD, choć nikt inny tego tak nie odbierze…
Z tego obozu, odbywającego się między 17-tym a 23-im października w Żabnicy-Płonem, nikt nie uciekł – przynajmniej nie dosłownie: ulatniając się z Płonego. Co nie znaczy jednak, że ucieczek i prób ucieczek nie było w ogóle… a już na pewno nie można powiedzieć, że terapeuci – Gosia, Sylwia, Carter i Lechu nie napracowali się przy tym, by do takich ucieczek doszło… Ale zacznijmy wszystko od początku…
I
W sobotę około godziny 10:00 w samych skarpetkach (lub na bosaka), siedząc lub półleżąc na karimatach, materacach, poduchach, śpiworach i czymkolwiek, co pozwalało na zachowanie jędrności miejsca, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę, w świetlicy u Józka i Tereski na Płonem spotkało się szesnaścioro pacjentów siemianowickiego zakładu – sami seksoholicy, oraz czwórka terapeutów. (Mirek, jeśli myślałeś, że w relacji nie znajdzie się Twoje epickie wejście na grupę i dokonane z rozmachem rozlanie Mariuszowej kawy po długich jej poszukiwaniach Twoimi nogami, to sorki… ).
Szesnaście osób znających się tylko częściowo, bo niektórzy dopiero dołączyli do grupy „zerowej”, inni znów rozgościli się (czasem wręcz zasiedzieli) na „jedynce”, a jeszcze następni są już na „dwójkach” czy „trójkach”. Zbychu (Będzin), Ty dołączyłeś do nas w ogóle po raz pierwszy.
A jednak wystarczyła ledwie połowa pierwszego dnia, by po raz pierwszy pokazała się niezwykła uważność i więź, jaka miała się z wielką siłą objawiać w późniejszych dniach naszego obozu. Pod wieczór bowiem, pierwszego dnia terapeuci podzielili nas na dwie grupy i dla zintegrowania nas i poobserwowania naszej zdolności do spontanicznej zabawy polecili nam przygotować dwudziestominutowe programy artystyczne, pierwsza grupa dla drugiej, a druga dla pierwszej.
Grupa numer dwa, po pierwszym Tereskowym obiedzie (Mirek, GŁĘBOKI SZACUN za utrzymanie wagi pod nieustannym ostrzałem wyśmienitymi specjałami kuchni Tereski), zaśpiewała piosenkę, jakiej nikt z nas nie mógł się spodziewać! Na melodię „Cztery razy, po dwa razy” wyśpiewali, napisane przez nich zwrotki o pozostałych uczestnikach obozu – każda z nich pokazująca z jaką uwagą przez cały dzień słuchali nas i poznawali nasze cechy, śmiesznostki, charakterystyki i zwyczaje… Cała sala śmiała się do rozpuku, ale wszyscy byliśmy też pod wielkim wrażeniem.
Grupa numer jeden przygotowała dla dwójek quiz dotyczący wzorców zachowań seksoholicznych, które omawiane były podczas zajęć w ciągu dnia. Chyba na zawsze pozostanie nam wszystkim przed oczami obraz zagadki przedstawiającej masturbację… (Wojtek W. z trzepaczką do jajek, Radek szorujący szczotką buta i Tomek pstrykający włącznikiem długopisu – wszyscy trzej zapinkalający z robotą, jak małe autka…). Ta zabawa nie tylko utrwaliła nam wiedzę z wcześniejszych zajęć, ale też pokazała, jaką wartością może być umiejętność zdystansowania się do własnych wzorców i zachowań, a także dostrzeżenia ich żałosności i śmieszności właśnie.
II
Tak nam minął pierwszy dzień. Niedziela miała przynieść nie mniej niespodzianek. Dzień zaczęliśmy od instrukcji obsługi siekiery pod czujnym okiem naszego gospodarza Józka. Wtajemniczył nas on w, niekoniecznie tak prostą, jak by się mogło wydawać, czynność rąbania drewna – nauczył jak czytać słoje, gdzie uderzać i tym samym zainaugurował trwające cały tydzień zadanie dla naszej grupy, polegające na rąbaniu minimum jednego pieńka dziennie. Piękna robota (Wojtek W. już pierwszego dnia tak się wciągnął, że porąbał prawie połowę ).
Następnie rozpoczęliśmy wszyscy razem, choć każdy z osobna, „Drogę do Nieba”; siedem zadań punktowanych i ocenianych na czas (z dedykacją dla Jarka, który mógł popracować przy tym ze swoją nadmiarową żyłką do rywalizacji), prowadzących od pracy nad dorosłością i figlarnego „testu na inteligencję”, przez wypisanie 10-ciu czynności, które robi każdy z nas dla utrzymywania abstynencji, test znajomości objawów seksoholizmu, pracę nad wybaczaniem, przekonywanie Lecha (czasem nawet zachęcanie jego samego) do tego, że warto zachowywać abstynencję (w czym celowali Boguś z Mirkiem), aż po finałowe „Niebo”, którym był ostatni pokój na drugim piętrze budynku. Każdy, kto skończył poprzednie sześć zadań, miał tam wykonać zadanie ostatnie – polegające na nadmuchaniu kolorowego balonika aż do jego pęknięcia i obserwowania przy tym lęku przed tym niewinnym pęknięciem w sobie i w innych. Wszyscy mieli czekać tam na zakończenie zadania przez pozostałych.
Wkrótce zabawa w „Niebie” zrobiła się niesamowita, Olo podskoczył po gitarę i zaczął podśpiewywać czekając na kolejnych finalistów. Z korytarzy pensjonatu dawały się słyszeć dobiegające z „Nieba” śpiewy, śmiechy i podejrzane trzaski (jak się miało okazać – pękających balonów) rozlegające się co jakiś czas. Zabawa zaczęła jednak delikatnie wymykać się spod kontroli i krok po kroku ostatnie zadanie ulegało modyfikacji. Najpierw, gdy ktoś nowy wchodził pompować balonik słyszał, że za każde dmuchnięcie składa się złotówkę na grupowy sernik (swoją drogą, terapeuci wymuszali od nas serniki przez cały obóz ), chwilkę później stawka wzrosła już jednak do dziesięciu złotych, aż na koniec, gdy nowy wchodził słyszał na wstępie prośbę o zaprezentowanie „odgłosu konia paszczą” (w nawiązaniu do kultowego „Rejsu”).
Przegląd rżeń, patatajów i kląskań językiem był fascynujący, jednak wszystkim nam w trakcie zabawy umknął sprzed oczu fakt, że mogło to budować niepotrzebne napięcie wśród uczestników zadania. Zreflektowaliśmy się nieco dopiero przy Tobie, Zbychu (Będzin), kiedy nie potrafiłeś nadmuchać balonika, a mimo to nie ustawałeś w próbach.
Dopiero rundka po zakończeniu przez wszystkich zadania przyniosła potrzebną refleksję, że pomimo pozornej nieszkodliwości naszych żartów, nasze zachowanie nosiło znamiona – bez szukania wielkich słów – żołnierskiej fali… Już choćby dla pracy grupowej nad tym elementem warto było zrealizować to zadanie. Choć wniosków i korzyści zeń płynących było tyle, ilu uczestników.
Dzień zakończyliśmy tańcem medytacją. Brzmiało tajemniczo, ale podziałało pięknie. Zabawa polegała na tym, aby przy zgaszonym świetle i z zamkniętymi oczami (!) tańczyć swobodnie lub po prostu bujać się we własnym rytmie do nowoczesnej muzyki indiańskiej. Kapitalna sprawa, pięknie odprężająca i pozwalająca na skontaktowanie się z własnym wnętrzem, uczuciami i emocjami towarzyszącymi nam w ciągu całego dnia.
III
Poniedziałkowy poranek zainaugurował serię dłuuuuuuuuuugich porannych rundek. Emocje, uczucia, obserwacje, wyniki wcześniejszych zadań wzrastały w każdym z nas z dnia na dzień i było po prostu nad czym pracować. Jednak poniedziałkową rundkę zapamiętamy chyba przede wszystkim dlatego, że w trakcie wypowiedzi Wojtka (z Brodą ), który w pewnym momencie powiedział, że czuje się często jakby był „za szybą” – oddzielony od ludzi i świata – Lechu bezceremonialnie wstał, wylazł na chwilę ze świetlicy, kokosił się z czymś krótko w jadalni, po czym wrócił dzierżąc w dłoni wyciągniętą z okna pojedynczą szybę… – z którą następnie Wojtek wykonał serię ćwiczeń terapeutycznych. Śmichy, chichy, ale kawał niezłej pracy dla Wojtka (za co ukłony!).
Koło południa z uwagi na korzystną pogodę rozpoczęliśmy nieco wcześniej niż zwykle przygotowania do firewalku i udaliśmy się ławą przeczesywać żabnicki las w poszukiwaniu odpowiednich kawałków drewna na czwartkowy stos do fajera. Wtedy też pojawił się chyba pierwszy przypadek czegoś, co miało się później przerodzić w obozową epidemię – Piotrek i Mariusz, po spięciu, jakie mieli podczas porannej rundki, przytulili się i przeprosili wzajemnie. Taaak… wtedy zaczęła się obozowa epidemia przytulania! Już niebawem nie sposób było się przed tym obronić i w końcu wszystkich nas to dopadło!
Ale, ale! To nie był koniec emocji tego dnia. Terapeuci przygotowali dla nas zabawę polegającą na stworzeniu programów czterech „partii” w nowopowstałym społeczeństwie post-seksoholicznym – gdzie dawny moloch seksoholicznej dyktatury upadł i oto zostały rozpisane wybory, które miały się odbyć jeszcze tego samego wieczora. Z tym poleceniem przystąpiliśmy do działania. Kilka godzin wokół obiadu zleciało nam na pisaniu programów, wymyślaniu haseł, plakatów, pieśni i spotów wyborczych.
O 19:00 rozpoczęliśmy prezentację efektów naszej pracy. Kolejno swoje wizje ustroju post-seksoholicznego przedstawiały partie: Partia Seksualnych Liberałów (czyli PeeSeL), Nowocześni i Trzeźwi (czyli NiT), Unia Zdrowości (UZet) oraz Bezpieczna Polska (czyli BiPi).
PeeSeL zaprezentowało piękny, nastawiony antyustrojowo i z lekka anarchistyczno-populistyczny program, podsumowując, że „nikt wam tyle nie da, ile my wam naobiecujemy!”. NiT zwołał istny wiec (na którym szalał w swoim żywiole Jacek), rozdając ulotki, śpiewając hymny i jawnie podbierając polityków z innych partii (Grzesia „Multiplę” z BiPi chcieli obwołać Marszałkiem z uwagi na jego najdłuższy staż trzeźwości) i proklamując powołanie rządu jedności narodowej. Unia Zdrowości pod przewodnictwem pana „Koniec-Zdrady” (Grzegorza Dentysty) zaproponowała program zakładający szerokie wsparcie zdrowienia z seksoholizmu, włącznie z powołaniem Cartera na szefa Narodowego Funduszu Zdrowia (z czego Carter skrzętnie skorzystał z miejsca podpisując aneks dla Zakładu w Siemianowicach… ), pozostałych zaś terapeutów rozmieszczając po różnorodnych gabinetach ministerialnych. BiPi przedstawiła wizję państwa zdecydowanie przeciwstawiającego się czynnemu seksoholizmowi, pokazując swój spot wyborczy z inspektorem PISu (Państwowej Inspekcji Seksoholicznej) dokonującym aresztowania czynnego seksoholika.
Przed rozpoczęciem oficjalnych wyborów, terapeuci dokonali wprowadzenia przygotowanego przez nich sztandaru nowego państwa, a zaraz potem odbyła się debata przedstawicieli każdej z czterech partii (Mariusz z PeeSeLu, Jacek z NiTu, Grzesiu Dentysta z Unii Zdrowości oraz Tomek z BiPi). Po debacie nie pozostało nic innego, jak tylko dokonać wyboru – oczywista: członek danej „partii” nie mógł głosować na swoich!
Wybory przytłaczającą większością 9-ciu głosów wygrała Unia Zdrowości, na drugim miejscu uplacowało się BiPi, a trzecie miejsce ex aequo zajęły NiT i PeeSeL. Członkowie Unii Zdrowości ujęli pozostałych uczestników obozu, a także terapeutów (również posiadających prawo głosu w wyborach) swoim otwartym podejściem do wspierania seksoholików w leczeniu i włączaniu się w trzeźwe społeczeństwo.
Rundka końcowa po całej zabawie pokazała jednak, że to co dla jednych jest zwykłą okazją do obserwowania podejścia do trzeźwienia, dla niektórych może się okazać sposobnością do zaproszenia na obóz rodziców… Tomek, którego rodzice są mocno rozpolitykowani, połączył jedno z drugim i z tego prostego dodawania wyszło mu – jak dwa a dwa, cztery – że kwestia bycia DD (Dorosłym Dzieckiem), to nie przelewki. To pojedyncze zdarzenie wpłynęło w późniejszym czasie na obozową trajektorię, gdyż we wtorek wieczorem rozpoczęła się praca nad DD, dedykowana już wszystkim uczestnikom obozu, za pomocą pisania listów do rodziców.
IV
Jednak wtorek zaczął się od jeszcze czegoś innego. Z samego rana, gdy zebraliśmy się wszyscy na świetlicy rozdane nam zostały losy, po rozlosowaniu których cała nasza 16-tka została sparowana w rezolutne składy dwuosobowe. Naprawdę ciekawie zrobiło się jednak dopiero wtedy, gdy zostały nam rozdane sznurki w liczbie jednej sztuki na parę i kiedy usłyszeliśmy polecenie przywiązania się jeden do drugiego na cały dzień. Było to wspaniałe ćwiczenie uważności na drugiego człowieka, ale przyniosło też wiele wniosków poczynając od: „cały dzień chodził za mną seksoholik” (), po: „poczułem piękną więź z tobą”.
W nocy z poniedziałku na wtorek doszło też do nagłego i niemiłego wypadku, kiedy ósemka Gosi przypuściła na nią zmasowany atak, w czym bardzo pomocne okazało się posiadanie pod ręką oficjalnego obozowego dentysty – Grzesia, który płynnie potrafił przejść z roli pacjenta w rolę lekarza (i z powrotem), za co również otrzymał głębokie ukłony od grona terapeutycznego. Na szczęście po otrzymaniu fachowej pomocy Gosia mogła dołączyć do nas nieco później tego dnia, choć nieprzespana noc dała jej się mocno we znaki.
Tuż po rozdaniu sznurków całą grupą „wyjechaliśmy” na bezludną wyspę. Dość powiedzieć, że nie był to – bynajmniej! – wyjazd na wczasy i wypoczynek od pracy terapeutycznej – wręcz przeciwnie, bardzo ważna psychodrama i kolejna garść obserwacji na temat kondycji każdego z nas i naszych sposobów poruszania się w życiu. – No i nie zapomnimy nigdy – Wojtek W. – żeś nas, jak Czarniecki do Poznania, z opresyi niecney wyratował i z bezludnej wyspy wrócił nas przez morze!
Reszta dnia po wspaniałym Tereskowym obiedzie upłynęła nam na kontemplowaniu bycia powiązanymi i pisaniu wspomnianych już wcześniej listów do rodziców. Na wieczornych zajęciach zaczęliśmy je czytać. Pierwszy wystartował do czytania Tomek, jednak jak się okazało, przyciśnięty do pracy, w swoim liście po prostu uciekł przed konfrontowaniem się ze swoim DeDeowstwem – i tym sposobem ucieczka z obozu stała się faktem. Terapeuci pracowali dobrze!
Pozostałe listy przyniosły wiele różnych wrażeń. Najwięcej wzruszeń dostarczyły nam listy Grzesia Dentysty, Radka (który cały obóz wspaniale pracował nad wyłączeniem swojej nadmiarowej makówki i włączeniem czucia sercem, co zaowocowało cudownym wzruszeniem przy czytaniu listu) i Bogusia, który po przeczytaniu listu i otrzymaniu pięknych zwrotów rozkwitł nam nagle i z miejsca zaczął być aktywny w dwójnasób w porównaniu z poprzednimi dniami. Wzruszający i dojrzały list odczytał także Sebastian, który przez cały wyjazd wspaniale pracował i świetnie odnajdywał się wśród starszych w większości od siebie uczestników obozu, za co otrzymał wówczas wielkie pochwały.
V
W czasie porannej środowej rundki (dłuuuuuuuuuugiej, a jakże!) Mariusz wspomniał na sam koniec swojej wypowiedzi, że zrobiło mu się bardzo miło, kiedy usłyszał od kogoś, że jego zwroty są ciepłe i pełne troski. Napomknął o tym zdawałoby się mimochodem i tak tylko, bez większej z pozoru uwagi, ale zaraz głos mu się załamał, zmiękł, zadrgał i Mariusz wzruszył się przepięknie – co z kolei spowodowało wspaniałą reakcję łańcuchową wsparcia od grupy i spontaniczne zawiązanie się komitetu kolejkowego na środku świetlicy („za czym kolejka ta stoi…?”) w oczekiwaniu na możliwość wyściskania Mariusza i podziękowania mu za jego ciepło i pomoc w czasie obozu (– epidemia przytulania w pełni!). Było to wspaniałe przełamanie „tamy psychodynamicznej” zdiagnozowanej u Mariusza kilka dni wcześniej przez Sylwię… (Mariusz spędzał dużo czasu na próbach uratowania wodospadu na Płonem, który po niedawnej przebudowie przestał praktycznie istnieć… co Mariusz robił, budując tamę właśnie ).
W trakcie tej samej rundki Olkowi przyszło zmierzyć się ze swoim unikaniem liderowania – pomimo swojej naturalnej predyspozycji do bycia liderem. Lechu pokazał mu, że przed tym nie ma ucieczki, kiedy przywołał sytuację, jaka tego ranka miała miejsce w kuchni: Olo postanowił pozmywać naczynia (pomimo że zwyczajowo po śniadaniu i obiedzie robiły to Tereska z Ewą); nie minął nawet moment, a już wokół Olka zebrała się silna grupa pod wezwaniem i w try miga uwinięto się z pośniadaniową górką naczyń. Tak działa siła lidera – nawet jeśli ten jest chwilowo w trybie off-line…
Po rundce przyszedł czas na z dawna zapowiedziany wyjazd na basen. Hotel Zacisze w Ciścu powitał nas bardzo kameralną i przyjazną atmosferą. Niewielki basen, ale za to dużo atrakcji: jacuzzi, sauny, bicze wodne, grota solna i niewielki wodospad… Długi czas najzwyczajniej w świecie graliśmy w „ziemniaka”, bez pardonu zbijając biedaczków, którzy akurat znaleźli się na środku koła. Nieco później pod rzeczonym wodospadem doszło do ciekawego zdarzenia. Zbychu (Będzin) wraz ze Zbychem (Zawiercie) okupowali chwilowo wodospad i zaszedł do nich Piotrek – obcesowo wciskając się między nich – a że wodospadzik był dość ciasny, Zbychu (Będzin) rozzłościł się na to, ale nic tam na miejscu Piotrkowi nie powiedział, tylko przełknął swoją złość i tyle.
Po dwóch godzinach basenu pokazała się we wspaniały sposób więź, jaka wytworzyła się między nami w czasie obozu. Pomimo, że na basen przyjechaliśmy grupkami po trzy, cztery osoby, każda w innym samochodzie, po wyjściu z basenu wszyscy czekaliśmy na siebie wzajemnie i na pomysł rzucony przez Zbycha (Zawiercie) wszyscy, jak jeden mąż, postanowiliśmy w drodze powrotnej pojechać na lody do Węgierskiej Górki do polecanej przez Radka cukierenki. 16-stu chłopa pojawiło się nagle w niczego nie podejrzewającej, niepozornej cukierni i do ostatka niemal wyjadło zapas lodów, jaki właściciele mieli tam na stanie poza sezonem. Piękne!
Po powrocie rundka zaczęła się od tego, że Lechu zapytał Zbycha (Będzin), co takiego się stało, że na tapecie (arkusz papieru dla każdego obozowicza na wpisy pozostałych uczestników) Piotrka, w poprzek całej wielkiej kartki A1, wielgachnymi literami nasmarował słowo POKORA… Zbychu (B.) opowiedział o zajściu pod wodospadem, a Piotrek, skonfrontowany z tym, przeprosił i zgodził się ze Zbyszkiem, że brakuje mu pokory. Zaś dla samego Zbyszka była to okazja do popracowania i przyjrzenia się swoim uczuciom złości i sposobowi reagowania na nie – Carter zwrócił uwagę, że nie warto trzymać w sobie napięcia przez kilka godzin, tylko umieć wyjaśnić problem od razu, kiedy się pojawia.
Efekty tej zdawałoby się błahej sprawy, okazały się niebawem świetnie funkcjonować w postępowaniu obu panów. Piotrek, na ten przykład, przy wieczornej grze w piłkarzyki gadał niemiłosiernie i szło mu bardzo słabo, aż usłyszał od Grzesia „Multipli” przypomnienie „pokora!” wykrzyknięte z jadalni – na co poprosił o przyniesienie mu taśmy klejącej i nakleił sobie plaster na usta… – resztę wieczoru grał, jak złoto!
Tego samego wieczora Olo pokazał po raz drugi, jaka jest siła lidera – tym razem w trybie on-line – kiedy razem z Radkiem i Mariuszem dokazywali na gitarach do niemal 2-giej w nocy, przy chóralnych śpiewach połowy grupy (co skrzętnie policzył Radek ). Dołączyła do nas także Gosia, która, kiedy zaśpiewała po raz pierwszy, wywołała niemy zachwyt zebranych – dosłownie na chwilę zamilkliśmy – zachwyt nad siłą i czystością jej głosu, tak na co dzień niepozornego!
VI
Czwartek na obozach to jedyny stały punkt programu. FIREWALK!!!
Przygotowania zaczęliśmy już nieco wcześniej, bo w poniedziałek naznosiliśmy drewno z przeznaczeniem na fajerowy stos. Pozostało nam więc tylko go ułożyć, co też zrobiliśmy przy wydatnej pomocy Lechowego Pluta, który na sam koniec roboty pousuwał z niego te patyki, które wydały mu się być w nim wyraźnie zbędne. Dzięki, Pluto!
Reszta dnia upłynęła nam na przygotowaniach natury duchowej – śpiewaniu, słuchaniu wyjaśnień Lecha i dzieleniu się z nowicjuszami wrażeniami przez tych, którzy już mieli jakieś doświadczenia z fajerem.
Firewalk to przeżycie duchowe z gatunku tych, których nie sposób opisać – to trzeba przeżyć. Jednak podczas tego firewalku – o czym mówili później także Lech i ci z nas, którzy mają już za sobą fajery – wspaniale zapracowała więź, przyjaźń i jedność, jaką stworzyliśmy między sobą podczas tego obozu. Tuż przed samym przejściem – kiedy Lech przygotowywał dywan, my śpiewaliśmy, a napięcie było z pewnością najwyższe – Piotrek stojący mniej, więcej w środku nas wszystkich, spontanicznie schwycił za ramiona najbliższe osoby po lewej i po prawej stronie i po chwili cała nasza grupa stała już objęta i bujała się w jeden rytm przy słowach kojących pieśni fajerowych. Niesamowite przeżycie.
VII
Piątek rano poza rundką i zwyczajowym jajkiem niespodzianką, przyniósł także ostatni etap pracy na obozie. Podczas niedzielnej „Drogi do Nieba” pracowaliśmy z wybaczaniem, pisząc do pięciu osób prośby o wybaczenie, a także wypisywaliśmy 10 rzeczy, które każdy z nas robi na co dzień dla swojej trzeźwości. Wszystko to wisiało od niedzieli na półpiętrach pensjonatu. Teraz udaliśmy się po swoje kartki i każdy z nas odczytywał po kolei swoje prośby o wybaczenie. Emocje były przeróżne: od napięcia, wstydu, smutku, aż po spokój. Otrzymaliśmy pożegnalne zalecenie, aby regularnie, na koniec każdego tygodnia, zaglądać to tych listów, aż do czasu, kiedy jedynym, co będziemy czuli, będzie spokój. Co do drugiej części, usłyszeliśmy zalecenie, aby na koniec każdego miesiąca zaglądać do listy 10-ciu rzeczy, które robimy dla naszej trzeźwości i tworzyć je na nowo na następny miesiąc. Na sam koniec – co chyba oczywiste – ponownie wybuchła epidemia przytulania…
***
Tak też zakończył się nasz październikowy obóz seksoholiczny. Wyjechało z niego dwadzieścioro dobrych przyjaciół i jeden pies. O ciąg dalszy naszych przygód zapytajcie nas przy okazji, kiedy złapiecie któregoś z nas na korytarzu w Siemkach. Tymczasem borem, lasem!
Tomek