Płone – magiczne miejsce, miejsce niejednego obozu.
Dla mnie to będzie wyjazd na mój drugi obóz. Przed obozem, jak zawsze, spotkanie organizacyjne, na którym dwa obowiązkowe elementy – niezbędnik i sposób dotarcia na obóz. Zaciekawienie wzbudza pozycja niezbędnika – „worek na śmieci, mocny”.
Czas do wyjazdu mija mi bardzo szybko. I w końcu sobota. Zabieram moich współpasażerów zgodnie z umową i wyruszamy. Podczas drogi żartujemy, wspominamy poprzedni obóz, zastanawiamy się nad tym jaka będzie pogoda.
W Węgierskiej Górce – ostatnim, większym, cywilizowanym miejscu – zjadamy lody, wypijamy kawę. Ostatnie sms-y.
Po kilkunastu minutach dojeżdżamy do domku. Wita nas Lech, Carter oraz inni obozowicze. Wypakowywanie bagażu, a ja spostrzegam, że zostawiłam przed cukiernią w Wegierskiej Górce swoją torebkę z całą cenną zawartością. Robię w tył zwrot, i po kilku minutach dość szybkiej jazdy jestem przed cukiernią. Z ulgą dostrzegam swoją torebkę. Na szczęście – nic się nie stało. Docieram na Płone bez spóźnienia, za to na niezłych emocjach. Nie przypuszczam jednak, jak wielkie emocji przede mną.
No to zaczynamy. Pierwsza rundka – w kręgu siedzi 18 obozowiczów, w tym 7 kobiet, w całej grupie jest 4 nowicjuszy oraz terapeuci – Lech i Carter wraz z Dżordżem (który na szczęście nie był zbyt wiele razy używany).. Po zsumowaniu naszej abstynencji – mamy ponad 88 lat bez alkoholu i ponad 4 lata bez narkotyków.
Dzielę się swoimi emocjami i obawami wobec tego, co będzie się działo na obozie. „Gdybyś wiedziała, to już by Cię tu nie było…” powiedział Lech. Słowa głęboko zapadły mi w pamięć.
Kleimy na ściany nasze tapety, wyznaczamy cele, doklejamy do tego wszystkiego swoje worki na śmieci. Pod koniec obozu, nasze tapety będą przypominały różnokolorowe obrazy z mnóstwem wpisów obozowiczów i terapeutów. A worki na śmieci przez cały obóz zostaną zapełnione tym wszystkim, co z siebie wyrzuciliśmy, co stanowiło „nasze dziadostwo”. W czasie obozu w workach znalazły się też „przypadkowo – nieprzypadkowo” podrzucone śmieci w postaci np. chusteczek higienicznych. Jednak na koniec obozu, „przed wieczornym przejściem przez ogień” okazało się, że przy opróżnianiu naszych worków mamy tam śmieci włożone przez terapeutów. Wzbudziły one w nas wiele refleksji i wszyscy z ulgą przygotowali je do spalenia w żarze ogniowym.
Pierwsze ćwiczenia to zmierzenie się z własnym lękiem i zaufaniem. Wywoływanie na środek stanie się jednym z elementów obozowych ćwiczeń. Poruszanie się po domu z zamkniętymi oczami oraz w roli przewodników pokazuje, jak bardzo instrumentalnie podchodzimy do relacji międzyludzkich w życiu.
Pomiędzy tym wszystkim domowa kuchnia Teresy – dużo, domowo i co kto lubi. Stół dzieli się na mięsożerców i jedzących inaczej oraz na Konrada, który przy wsparciu osobistej pielęgniarki Anusi dobiera jedzenie biorąc pod uwagę ilość cukru. A przed Konradem spore wyzwanie czyli wzbogacenie swoich umiejętności poprzez używanie noża i widelca oraz dumnego nie przyjmowania dodatkowych porcji jedzenia. I to nie jedyne „bohaterstwo jedzeniowe”. Jeden z uczestników obozu skutecznie nie uczestniczył w słodyczowym obżarstwie. Chętnych na jego porcje nie trzeba było długo poszukiwać.
Na stole w jadalni powstaje także stanowisko pomiaru ciśnienia, z którego korzysta wiele osób na obozie.
Wieczorem pierwsze wspólne spotkanie obozowiczów i pierwsze ciasto. Tym razem moje – świętuję 600 dni abstynencji od alkoholu. I wspólne śpiewy, z gitarami, które jak na razie znalazły swoje miejsce jako podpórki pod ścianą. Za to jest Konrad z akordeonem i Adrian z bębenkiem. Z czasem okazało się, że instrumenty odnalazły swoje miejsce – niektórzy z nas zaczęli na nich grać. A co do ciasta… Każdego dnia była okazja do „słodkiej” konsumpcji. Cukiernia w Węgierskiej Górce miała spore obroty. Na koniec obozu oprócz ciasta „zażeraliśmy też lody”.
Pierwsza noc upłynęła nam przy dźwiękach alarmu samochodowego. Niektórzy rano z nas to odczuli, a właściciel samochodu zadbał o to, by to się więcej nie powtórzyło.
Obóz to przede wszystkim zajęcia, mamy możliwość zmierzenia się w „warunkach laboratoryjnych” z tym, co gnębi nas w środku. Dotykamy spraw związanych z przeszłością, ale nie tylko. Przecież oprócz abstynencji chcemy trzeźwo żyć. A to wymaga pracy nad swoim „dziadostwem”. Mamy więc konkurs z objawów uzależnienia, rozmawiamy o tym czego się wstydzimy, przygotowujemy scenki związane z poczuciem własnej wartości, poczuciem winy i poczuciem krzywdy. Scenki te są oparte na naszych własnych przeżyciach przez co łatwiej nam się w nich identyfikować. Przyglądamy się temu jak działają „zmienne w naszym życiu”, czy działają. Chwalimy się tym co lubimy i potrafimy. Na drzwiach pojawia się też hasło „dorośli nie dorośli” – to efekt pracy nad problemami naszych ról w życiu, rozumienia słowa „dorosłość”, tego co działo się w naszej przeszłości. Sporo trudnych emocji wywołuje w nas napisanie „listu do oprawcy” oraz przeczytanie go na środku. To, co usłyszeliśmy głęboko zapada w naszych głowach. Ostatni list – to list Antka, który za oprawcę wybrał sobie komara. W końcu z Antka „wylazło” poczucie humoru. Przecieraliśmy ze zdumieniem oczy, ale jednocześnie ten list pomógł w rozluźnieniu atmosfery po czytaniu listów.
Terapeuci prowadzili zajęcia, tak by każdy dzień nie kończył się trudnymi emocjami. Była więc zabawa w ciuciubabkę, włącznie z aktywnym udziałem niewidomego Konrada. Były też skecze przygotowywane trójkami, na przygotowanie których mieliśmy aż całe pół godziny. Sporo śmiechu, własnej inwencji. I w tym właśnie momencie powstał też nasz hymn obozowy „ Piosenka o oprawcy”. Agnieszka, Ania i Antek stworzyli niesamowite trio i niesamowitą piosenkę. Niby nie profesjonalnie, ale piosenka ujęła wszystkich obozowiczów i do wieczora było ją słychać w całej jadalni.
Do śniadania i po zajęciach wieczorem mamy zawsze czas dla siebie. Więc basen, przejście pod wodospad, grzyby, spacer. Co kto lubi, co kto woli, bez względu na pogodę. Woda w basenie ma „zachęcającą” temperaturę, i nie jest to przeszkodą dla kąpiących się. Wodospad, po opadach deszczu zdecydowanie zmienił swoje rozmiary, niektórzy dochodzą do niego spacerkiem, inni codziennie dobiegają. Pod wodospadem, w ostatnim dniu omal nie zgubiłam swojego buta. Wieczorami, szczególnie dobrze się siedzi, przy dźwiękach muzyki, przy kominku.
Obóz na Płonem to też tradycyjne wejście na Romankę. W tym roku mieliśmy „falstart”, bo spadł deszcz. Okazało się, że ten czynnik pogodowy nie był przeszkodą, dla 3 odważnych dziewczyn, które po pobudce Konrada stawiły się w pełnej gotowości do wyjścia. Wyjście na Romankę faktycznie doszło do skutku dwa dni później. Do grupy „zdobywców szczytu” dołączył kot. Romanka powitała wszystkich pierwszym śniegiem.
Po pierwszych opadach deszczu zbieramy też grzyby. Niektórzy po raz pierwszy w życiu. Wśród naszych zbiorów pojawiają się cenne okazy takie jak grzyby sowie czy sarny, sporo rydzów. Oprawianie grzybów łączy nas wspólnym siedzeniem przy stole. Nikt jednak nie jest w stanie przebić ilości grzybów zebranych przez Lecha i Cartera czy Zbyszka. Niektórzy z nas uczą się dopiero rozróżniać podstawowe gatunki, a Basia i Teresa (gospodynie Płonego) czujnym okiem wyłapują nam grzyby trujące.
Największe grzybobranie jednak dopiero przed nami. Przed zebraniem drzewa do przejścia po ogniu, trzeba najpierw pozbierać grzyby, które „tarasują” dojście. Wszyscy są zadowoleni – grzybiarze ze zbiorów, a Józek (mąż Teresy) z możliwości popracowania piłą i ścięcia drzew.
Stos do przejścia po ogniu, to wspólna praca obozowiczów, wykonana pod czujnym okiem Antona. Każde ręce były wykorzystane. Budowanie stosu to również niezapomniany i obowiązkowy udział nowicjuszy.
Przed wieczornym przejściem po ogniu, oprócz instrukcji Lecha, dzieliliśmy się swoimi wspomnieniami z poprzednich przejść. Nowicjusze patrzyli na nas „troszkę zdumieni”, ale nie okazywali paniki. A wieczorem po rozpaleniu ognia, spaleniu śmieci i przygotowaniu dywanu żaru okazało się, że wszyscy spokojnie pospacerowali po żarze, niektórzy nawet po kilka razy, często wspólnie. Wieczorem, otrzymaliśmy „zaświadczenia” o przejściu po żarze ogniowym.
Nie wiadomo kiedy minął ten wspólnie spędzony czas. W piątek rano spotkaliśmy się na ostatniej rundce, zwinęliśmy na pamiątkę tapety, zobaczyliśmy nasze jajka niespodzianki. W głowach pozostały nam myśli, wspomnienia, refleksje. Każdy z nas ma nad czym pracować. Ostatnie wspólne uściski pożegnalne i powrót do domu. Płone pożegnało nas słońcem.
Na koniec refleksja wynikająca z niezaliczonego przeze mnie ćwiczenia – umiem, potrafię, lubię. Ćwiczenia, w którym mogliśmy się poprzyglądać alternatywom trzeźwego spędzania swojego czasu. Obóz jest dla nas nie tylko pomocą, ale również możliwością zmierzenia się z naszą trzeźwością, na ile ona jest w naszym wnętrzu, na ile w niej żyjemy.
Dorota