Człowiek z Żabnicy
Blisko dwadzieścia lat temu powstał nowy gatunek człowieka. Istota ludzka odkryta w wsi Żabnica, powiat żywiecki. Homo zabieniensis. Istota ludzka w procesie przemiany. Ucząca się zdrowo myśleć i tak też przeżywać życie. Jestem jedną z nich. A jak się nią stałem, w tej krótkiej relacji z Obozu dla Seksoholików X/2018, postaram się udowodnić.
Na początku maja Lech zapytał mnie, czy już jestem na liście obozowej. Zdziwiony i zaciekawiony pomaszerowałem do sekretariatu i zapisałem się, byłem już siódmą osobą. Kilka miesięcy później na liście było siedemnaście, może kilka więcej osób. Sporo pomyślałem wtedy. Dużo osób.
Czwartkowa, przedobozowa, Społeczność była nietypowa, krótka, tak by można było omówić sprawy i wrócić do domów wczesnym wieczorem. Wszedłem jako ostatni, lekko spóźniony. Po kilku minutach było jasne, że obóz nie będzie rekordowy, wyjedzie może 10 osób. Dostaliśmy listę sprawunków, z którymi mieliśmy się pojawić w sobotę rano na pierwszych zajęciach. Nie zadawałem pytań, napisane było kupić, to znaczy kupić. W piątek obudziłem się i pomyślałem, że źle się nastawiam. Bo… nie lubiłem zgromadzeń, licznych spotkań; moje ówczesne życie w liczbie więcej niż 3-4 osoby jednocześnie było nie do pomyślenia. Taki typ. „Zosia-Samosia”. Bo… Ale skoro zapisałem się, byłem na spotkaniu, i chcę brać za swoje życie odpowiedzialność, to mimo wszystkich nonsensownych przeciw, jadę. I tak wyruszyłem w najlepszą podróż swojego życia.
W 1954 roku Akira Kurosawa przedstawia „Siedmiu samurajów”. Obejrzałem ten film kilka tygodni temu a nawiązanie do tego przełomowego obrazu kształtowania drużyny nasuwa się samo (tak na marginesie, Kurosawa zainspirował innych twórców ekranizacją średniowiecznej legendy. Obejrzyjcie „Siedmiu wspaniałych”, czy nawet „Nową nadzieję” Star Wars). Liczba siedem w japońskiej kulturze, nawiązuje do siedmiu bóstw. Dobry omen.
Byłem Kikuchiyo.
Przenieśmy jednak uwagę na Płone, do domu o numerze 34 (3+4 daje siedem. Przypadek? W życiu nie ma przypadków).
Lech nazwał to miejsce laboratorium (lubię tę analogię z powodu zgłębiania tajemnic biofizyki i biochemii na studiach). Warunki kontrolowane. Poczułem się bezpiecznie. Pomyślałem, że nawet jeśli się rozpadnę, to jestem w dobrych rękach Lecha, Marzeny, Cartera. I z tą ufnością rozpocząłem pierwszy dzień. Dotychczas nie uczestniczyłem w takich zajęciach. Byłem nowicjuszem, zresztą jak większość uczestników.
Dość szybko, bo już w niedzielę, przekonałem się, że w zdrowieniu potrzebuję ludzi. Informacji zwrotnych, ich obecności i życzliwości, czy zwykłej rozmowy o czystym niebie pełnym gwiazd podczas wieczornego spaceru. Wiedziałem jednak, że jest to elitarne. Była nas zaledwie garstka. A to pozwoliło terapeutom na bardziej intensywną i różnorodną formę pracy z nami.
Momentami było smutno, wzruszająco. Ale nie zabrakło śmiechu podczas wspólnej pracy nad zadaniami. Wszystko pod uważną kontrolą prowadzących. Każda wypowiedź jest istotna. Dajesz, biorąc. Bierzesz, dając. Wiem, ile dostałem od kolegów. I chociaż obóz to nie szkoła − nie ma rywalizacji i ocen, utrwala pokorę wobec uzależnienia, uświadamia, ile pracy nad zdrowym życiem już wykonałem, a ile jeszcze przede mną, to uczy także, jak mam mówić. Partykuły, a zwłaszcza ta jedna podstępna „się” znikają z moich wypowiedzi. Staje się podmiotem, sprawcą. Ja – a nie jakieś
bliżej nieokreślone sie-sie. Biorę odpowiedzialność, odzyskuję kontrolę. Dorastam. Korzyść z obozu, wzbogacająca mój język to słowo niezgoda. Magiczne słowo. Tych ledwie kilka dni we wspólnocie i wiem, że „nie zgadzam się” ma znaczenie ochronne. Powtarzane jak mantra utrwala moją siłę.
Dziewięć miesięcy dwadzieścia trzy dni… dziewięć miesięcy dwadzieścia pięć dni. Zapisywałem dni mojej abstynencji. Już nie w głowie, a znacząco dużymi cyframi na mojej tapecie. Patrzyłem z dumą na nie, bo to najważniejsze dni mojego trzeźwienia. I nie stać mnie na to, by ten obóz zakończył się w piątek. I będę konsekwentny w realizowaniu swoich policzalnych i mierzalnych celów. Nie rozumiem gór średnich, nie mówiąc o wysokich, dlatego, że jestem góralem niskopiennym (spod Łysicy). Codziennie podczas porannego spaceru patrzyłem na Romankę i postanowiłem w dniu wyjazdu, że wejdę na nią w przyszłym roku. Nie sam. Z moim przyjacielem, który ma doświadczenie.
Wektor sił działa nie tylko w relacji pacjent-terapeuta. Przede wszystkim wewnątrz grupy. Od początkowych naprężeń do pełnego balansu. Bez ustalania hierarchii, wyścigu, rywalizacji. Jest poczucie jedności i skupienia na celu. I w takim właśnie poczuciu obudziłem się we czwartek. A był to dzień chodzenia po ogniu. Przeszedłem. Wziąłem odpowiedzialność za swoje przygotowania i zrobiłem to. I wiem, że żadna siła nie zmusiłaby mnie do tego, by przejść samotnie. Bez Was: Piotrze, Sebo, Sebastianie, Endrju, Andrzeju, Marcinie, Radku, Tomku, Marzeno, Carterze, Lechu nie byłoby to realne. Jestem częścią tej drużyny. Jestem częścią wspólnoty. Jestem człowiekiem na drodze trzeźwego życia. Drodze zmiany. Jestem homo zabieniensis.
Nie ma przypadków w życiu. W kulturze Słownian liczba dwanaście ma znaczenie. 12 słowiańskich plemion, 12 miesięcy, 12 godzin, 12 zodiaków, czy 12 kolorów tęczy. Jestem jedną dwunastą i jestem dwunastym. Mam na imię Jacek.
Szczególne podziękowania dla gospodarzy, za gościnę i cierpliwość. Za udostępnienie kuchni. Dzięki nim mogliśmy upiec ciasta, ciasteczka i wspólnie je zjeść.
Dziękuję.