„Wyzwolenie”
Otwieram oczy. Nie widzę nic. Wokół jest ciemno. I zimno. Nie wiem, gdzie jestem. Nie mogę się ruszyć. Jedyny ruch ciała jaki czuję to drżenie. Nie wiem czy z zimna, czy ze strachu. Próbuję rozprostować skrzydła, ale nie potrafię. Jestem za słaba. Jestem głodna. Niech ktoś tu przyjdzie i mnie nakarmi! Jestem taka głodna…
Nagle słyszę dźwięk- jakby otwieranego okna. Dostrzegam snop przytłumionego światła, ale jednak wystarczająco jasnego, by zauważyć, że jestem zamknięta w klatce. Klatka wisi u sufitu na zardzewiałym haku w obskurnej, brudnej i pustej piwnicy. Zastanawiam się kto mnie tu umieścił. I dlaczego. Nagle z rozmyślań wybija mnie huk. Kulę się. Rozpoznaję, że to łopot skrzydeł wielkiej czarnej ptaszycy. Dostrzegam zaledwie jej cień. Słyszę, że coś rozsypało się w mojej klatce. Sięgam po to. Jedzenie! Nareszcie… Po zapachu od razu rozpoznaję, że jest zepsute. Widzę też, że jest go za mało. Ale jestem tak potwornie wygłodniała, że je zjadam. Po chwili znów jestem głodna. Jeść, jeść, jeść!!! Ciągły głód. Głód wszystkiego. Ile by mi do klatki nie rzucili, ciągle jest tego mało.
Kurczę się z głodu, zimna, strachu i samotności. Dociera do mnie radosny świergot innych ptaszków. Słyszę go z oddali, jest przytłumiony, jakby docierał zza szyby. Gdzieś tam, za oślizgłymi murami tej potwornej piwnicy musi być jakieś inne życie! Wyobrażam sobie małe kolorowe ptaszki wesoło szybujące pod niebem, siedzące na gałęziach ogrzanych słońcem drzew, odpoczywające w przytulnych gniazdkach uwitych przez duże ptaki.
Wtem z tych marzeń wyrywa mnie wrzask. O nie! To wielka czarna ptaszyca. Nie rozumiem co się dzieje, ale nagle moje ciało zaczyna obijać się boleśnie o pręty klatki, o jej podłogę. Słyszę odgłos gruchotanych kości. Jestem przerażona i obolała. Nie mogę się ruszyć. Próbuję podnieść się z podłogi i podlecieć do miejsca, w którym zwykle siedzę. Nie jestem w stanie tego zrobić. Dociera do mnie, że moje skrzydła są połamane, a kręgosłup przetrącony…
Mija czas. Kości zrastają się, ale najwyraźniej nieprawidłowo, bo moje ptasie ciało jest pokrzywione i pokurczone. Pewnego dnia obok mojej klatki pojawia się wielki ptak. Samiec. Nigdy nie wchodzi do środka, ale niezłomnie trwa obok. Nawet kiedy próbuję odgonić go swoim okrutnym skrzekiem lub panicznym łopotem skrzydeł. Czuję, że to drapieżnik. Potrafi boleśnie zranić mnie swoimi ostrymi pazurami i dziobem. Ale potrafi też opatrzyć i ukoić moje rany zadane wcześniej przez wielką czarną ptaszycę. Jego obecność sprawia, że w piwnicy jest bezpieczniej i cieplej. Dzielą nas pręty, ale z czasem dostrzegam, że w ciele tego potężnego drapieżnika ukryty jest poraniony, zalękniony ptaszek. Podobny do mnie.
Od czasu do czasu przez rozszczelnienia w murach piwnicy wpada jakiś piękny kolorowy ptak i zostawia mi w klatce karmę. Ale jest jej ciągle za mało. Jestem bezustannie wygłodniała. Przyzwyczajam się do niewygody, bólu źle zrośniętych kości, do przerażenia i samotności. Jestem prawie martwa. Ale nie potrafię się z tym pogodzić. Nie chcę tu umrzeć, nie w ten sposób.
Nagle dostrzegam rozszczelnienie w murze. Wygląda jak maleńkie okienko. Wpada przez nie oślepiający wąski snop słonecznego światła. Nagle mur pęka w innym miejscu – kolejna smuga światła. Pęknięć jest coraz więcej. W chropowatej zimnej ścianie otwiera się mnóstwo małych okienek wpuszczających do piwnicy promienie słońca. Robi się jaśniej i cieplej. Nagle przez okienka wpada do mojej piwnicy stadko małych ptaszków. Są piękne, kolorowe, różne od siebie; duże i małe, rozkrzyczane i ciche, odważne i zalęknione. Wszystkie wyjątkowe. Podfruwają do mojej klatki, przeciskają się między prętami. Gdy są blisko dostrzegam na ich ciałach rany świeże i zabliźnione, strupy, wrzody wypełnione krwią i ropą. Widzę, że niektóre skrzydła, tak jak moje, są źle zrośnięte. Ptaszki zbliżają się do mnie. Zbijamy się w ciasną, puchatą gromadkę. Jest cieplej i bezpieczniej. Pielęgnujemy wzajemnie swoje rany, wyciskamy wrzody, nastawiamy skrzydła, oczyszczamy piórka. Mniej jest dzięki temu strachu, samotności i bólu. Czasem słychać nawet wesołe trele.
Nagle w piwnicy robi się jeszcze widniej. Orientuję się, że otwierają się wielkie, ciężkie, zaryglowane wcześniej na głucho, drzwi piwnicy. Oślepia nas blask trzech nieziemskich istot. Początkowo myślę, że to wielkie ptaki – takie same jak wielka czarna ptaszyca, która połamała mi skrzydła. Ale orientuję się, że te postaci mają inne skrzydła, inne oczy. Czy to możliwe, że to anioły? Przecież anioły nie istnieją. Stoją w drzwiach, czuję, że coś mnie do nich przyciąga. Wzmocniona obecnością moich towarzyszy postanawiam wyfrunąć z klatki i zbliżyć się do aniołów. Gdy tylko odrywam nogi od podłogi klatki uderzam o ziemię. Znów jestem poobijana. Moje skrzydła są za słabe, nie potrafią mnie unieść. Trzy anioły i wszystkie ptaszki zbierają mnie z klepiska i przenoszą mnie do klatki. Widzę w ich oczach wiarę, że tym razem mi się uda. Próbuję jeszcze raz i przez chwilę szybuję w powietrzu. Jakie to piękne uczucie. Po chwili znów spadam. I znów dostaję opiekę. Szybuję, spadam, szybuję, spadam… Przez szczeliny w murze piwnicy dostrzegam inny świat. Widzę zieleń drzew, słońce, deszcz, kolorowe łąki, pola, lasy, góry, morza. Gna mnie do tego świata. Tak bardzo chcę wyfrunąć z piwnicy. Widzę zachętę w dobrych oczach moich współtowarzyszy i aniołów. Zew wolności staje się coraz silniejszy. Fruwam już całkiem sprawnie.
Nadchodzi dzień, gdy nie potrafię już wysiedzieć w piwnicy. Żegnam swoje siostry i swoich braci i naszych aniołów stróżów. Rozpościeram skrzydła – czuję, że są wielkie i silne – i przebijam się przez szczelinę w murze. Początkowo czuję się zdezorientowana, przytłoczona i zalękniona, ale bardzo szybko mój zachwyt dominuje strach. Lecę coraz wyżej i wyżej, dalej i dalej. Odwracam głowę, patrzę jeszcze raz na moich przyjaciół. Czuję ucisk w sercu. Tak jakby każde z nich właśnie zajmowało w nim swoje miejsce. Nagle robi mi się niedobrze. Coś ciąży mi w żołądku. Chcę się tego pozbyć, postanawiam to zwymiotować. Wylewa się ze mnie brudna, gęsta, śmierdząca breja. Od razu staję się lżejsza. Teraz dopiero wzbijam się do lotu tak wysokiego, o jakim nigdy wcześniej nie marzyłam. W głowie kołacze mi się myśl: „Wybaczenie uwalnia wybaczającego”.
Odwracam głowę i widzę, że obok mnie frunie dostojnie drapieżnik, który trwał przy mojej klatce. Jego skrzydła są silne i zdrowe, wzrok niezłomny, a serce otwarte. Patrzymy sobie w oczy, oddychamy spokojnie i lecimy w stronę życia.