Byłam w 9 miesiącu drugiej ciąży, kiedy „okazało się”, że mój mąż, z którym jestem w związku od 15 lat jest narkomanem. Kilka razy robiłam mu testy na mocz, ale zawsze wychodziły negatywnie. Tym razem MIAŁAM ODWAGĘ zrobić test na ślinę. Piszę, że miałam odwagę nieprzypadkowo. Po prostu za dużo się już działo, by ignorować coraz częstsze sygnały. To, co odkryłam, z jednej strony przyjęłam ze spokojem, a z drugiej zmiażdżyło mnie do tego stopnia, że nie potrafiłam myśleć o niczym innym, a przecież lada moment miała urodzić się moja córeczka…
Byłam dosyć świadomą osobą. Wiedziałam, że i ja i maż potrzebujemy terapii. Przeczytałam gdzieś, że podjęcie terapii przez rodzinę uzależnionego daje dużo większe szanse na wyjście z nałogu osoby bliskiej. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, jak ja jestem bardzo „chora”. Nie skojarzyłam, że moje ciało dawało mi od wielu lat sygnały, że dzieje się coś nie tak (nieznanego pochodzenia ogromne bóle głowy, bóle brzucha, bóle w klatce piersiowej, spadki odporności). Zaczęłam natychmiastowo szukać pomocy…tyle, że nikt nie chciał mi jej udzielić, ponieważ byłam w zaawansowanej ciąży. Usłyszałam magiczne: „powinna się Pani zająć teraz sobą”, „trzeba myśleć o sobie i o dziecku”, „niech mu Pani da natychmiast wybór albo mąż się pójdzie leczyć albo Pani odchodzi”. Nie wiedziałam, co oni do mnie mówią. Jak mam zająć się sobą, skoro mój mąż JEST NARKOMANEM! NAR-KO-MA-NEM! Przecież to nieuleczalna choroba, prawie nikt z tego nie wychodzi, przecież będzie tylko gorzej… Były to dla mnie rady tak abstrakcyjne, że jedyne, co wyniosłam z tych spotkań i co pamiętam do dziś, to stwierdzenie jednaj terapeutki, że „zrobiłam z męża PANA NIKT”. Jak to? Przecież wszystko dla niego robiłam. Wszystko było z miłości. Chciałam, by miał wspaniały ciepły dom, jakiego nie miał w dzieciństwie, by miał wspaniałą kochającą i wybaczającą żonę. Przecież chciałam dobrze… Bardzo mnie to uderzyło. Pomyślałam wtedy, że być może nieświadomie faktycznie pozbawiłam męża męskości, że zrobiłam z niego „pana nikt”. Było to bardzo bolesne, ale bardzo dla mnie odkrywcze. Postanowiłam poczekać z terapią i szukaniem kolejnego specjalisty do porodu. Moje myśli jednak cały czas krążyły wokół męża. Karmiłam nowonarodzone dziecko, a w międzyczasie poszukiwałam na telefonie sposobów na wyrwanie męża ze szponów nałogu. Straciłam wiele cennych, niepowtarzalnych chwil…
Odkąd dowiedziałam się, że żyję z osobą uzależnioną, w błyskawicznym tempie rozhulały się u mnie mechanizmy osoby współuzależnionej. Nie chciałam długo czekać z terapią i trafiłam tutaj do ośrodka, gdzie byłam umówiona jeszcze przed porodem, ale wykończona wcześniejszymi spotkaniami z terapeutami odpuściłam. Trafiłam do terapeuty, który na pierwszym spotkaniu powiedział mi: „co by Pani zrobiła gdyby tak zachowała się osoba nieznajoma na ulicy? …no właśnie, a tak zachowuje się wobec Pani osoba najbliższa (…). Pani maż stosuje przemoc powinna Pani odejść (…)”. Co zrobiłam? Uczepiłam się tego, że przekroczył granicę terapii, ale zawzięcie zapisałam do kolejnej osoby. Dobrze, że jestem taka uparta. Tak trafiłam do Magdy.
Magda była dla mnie idealna. Pokazała, że celem tego ośrodka nie jest rozbijanie związków i rodzin, a ja tego bałam się najbardziej. Wszystkie kobiety, które odeszły od mężów, „były po ciemnej stronie mocy”. Budziły mój lęk. Magda zaproponowała mi, bym zaczęła chodzić na grupę edukacyjną, bym poznała najpierw mechanizmy choroby. Powoli… i tak zaufałam. Zaufałam TOTALNIE. „Zalecenia dla zdrowiejących rodzin osób uzależnionych…” stały się dla mnie przewodnikiem. Nie wiem, czy zwróciliście na tą kartkę uwagę? Ja tak! Każdy z 9 podpunktów był ważny i czytałam go wielokrotnie. Każdy wprowadziłam w życie swoje i swojej rodziny. Zawsze byłam ambitna, typem zawziętego zadaniowca. Kiedyś byłam idealną partnerką wspierającą nałóg męża. Dawałam komfort ćpania i picia. Od początku terapii starałam się robić wszystko, co w mojej mocy, by nie wspierać nałogu męża. To dla mnie było szczytem miłości. Twardej miłości, takiej, jaka powinna być w stosunku do osoby uzależnionej. TAK KOCHAĆ JEST O WIELE TRUDNIEJ. Ania, która ukończyła już grupę I stopnia powiedziała kiedyś mądre zdanie „ małymi krokami, ale pewnie”. Zaczynałam właśnie od małych kroków. Zaczęłam do tego, że przestałam robić kanapki mężowi do pracy (po drodze zahaczając jeszcze o etap kupowania na zapas i mrożenia drożdżówek, przecież to nie jest robienie śniadania – niezłe obtłumaczenie, swoją drogą). Potem przestałam budzić go do pracy. KONSEKWENCJA. Choćby nie wiem, co jak coś powiedziałam, to się tego trzymałam. Wiedziałam, jak jest to szalenie ważne. Tylko wtedy będę traktowana poważnie. Było trudno, bardzo trudno, ale satysfakcja ogromna. Niestety, tak małe zmiany zaczęły wywoływać coraz częstsze ataki agresji ze strony męża. Takie, że nie dało się już „zapomnieć”, czy zamieść pod dywan. Z resztą, zaczęłam prowadzić w kalendarzu notatki. Najpierw były to wyliczenia, ile ja robię, ile on, jak długo go nie ma … Może podchodzi to pod nadkontrolę, ale u mnie dało wyraźny obraz tego jak nierówno rozdzielone są obowiązki w domu, jak wiele daję i mało otrzymuję. Z czasem kalendarz zaczęłam prowadzić w inny sposób. W kilku zdaniach zaczęłam spisywać to jak się czułam w danym dniu, czego mi brakowało, co sprawiło przykrość. Czułam, że kiedyś mi się to przyda. Już nie chciałam „nie pamiętać”. Zaczęłam także nagrywać na dwóch telefonach przemoc. Tak na wszelki wypadek. Złożyłam pozew o rozdzielność majątkową. Cały czas „nakręcona” na życie z osobą uzależnioną nie myślałam o odejściu. Chciałam nauczyć się żyć z osobą uzależnioną i zacząć dbać o siebie. Nie odpuszczałam jednak i byłam konsekwentna. Także wtedy, kiedy znalazłam narkotyki w plecaku na ziemi a przecież mieliśmy 3 letnia córeczkę (owszem było to wbrew zasadom, bo była to kontrola, ale miałam przeczucie, a w grę wchodziło zdrowie i życie dzieci). Rok wcześniej dwuletnia córka miała narkotyki w rękach i w ostatniej chwili jej je wyciągnęłam. Skończyło się na awanturze, bo przecież „narkotyki były od kolegi”. Tym razem postąpiłam tak, jak powinnam. Wcześniej uprzedziłam „0 narkotyków w domu – dzieci muszą być bezpieczne). Prosiłam tylko o tak niewiele. Niestety nałóg był silniejszy niż zdrowy rozsądek i miłość ojca do dziecka. Zadzwoniłam na policję. Tak, jak pisało w „Zaleceniach …”. niestety, po wyjściu z aresztu mąż przekroczył granicę, której nigdy bym się nie spodziewała, że przekroczy. Błagałam go by mnie nie bił. Było o minimetry… to wystarczyło. Nie miałam zamiaru czekać, aż wybije mi zęby albo aż zrobi coś, po czym nie będzie już nigdy odwrotu. Osiągnęłam taki stan świadomości, że nie dałam sobie nic wmówić. Wiedziałam, że wyrzucę go z domu, ale chciałam, by miało to także korzyści dla niego(!). Zawsze myślałam o dzieciach, o SOBIE i o nim. Wszystko, co robiłam było także po to, by pokazać mu konsekwencje jego ćpiania i picia. Wymyśliłam i zorganizowałam po konsultacji z Magdą interwencję wobec osoby uzależnionej. W gronie najbliższych 3 osób powiedziałam mu, że ma się wyprowadzić i, że warunkiem powrotu będzie tylko odbycie leczenia na oddziale zamkniętym i udowodnienie, że zmienił swoje życie. Uprzedziłam znajomych i sąsiadów o mojej sytuacji i dostałam wsparcie. Nie musiałam za długo nakreślać swojej sytuacji, gdyż już wcześniej zasygnalizowałam bliskim i znajomym, że mój mąż jest narkomanem. Spakowałam jego rzeczy i wywiozłam mu je wraz z z kalendarzem z moimi notatkami (jak się później okazało wiele mu one uświadomiły). Wszystko z szacunkiem i miłością. Terapia dała mi wiedzę i siłę by odpierać wszystkie ataki, nie poddawać się manipulacjom, także wtedy gdy groził, że się zabije. Wiedziałam, że mogę spodziewać się wszystkiego i na wiele spraw nie mam już wpływu. Byłam spokojna. Odzyskałam poczucie kontroli nad swoim życiem. Odejście od męża nie było dla mnie końcem. Było początkiem nowego życia. Teraz mogło być już tylko lepiej, ale to, czy będziemy razem, nie zależało już ode mnie. Kochałam męża bardzo (i kocham nadal), ale kocham też SIEBIE i kocham dzieci. I tylko moja miłość jest bezwarunkowa. Powiedziałam sobie, że będę czekała nawet i 30 lat aż się ogarnie, ale już nie razem, nie pod jednym dachem. Moje dzieci lepiej by miały w miarę trzeźwego tatę raz na tydzień, na kilka godzin, niż taką patologię, jaka zaczęła rządzić w naszym domu. Niesamowite jest, że potrafiłam mówić jeszcze miesiąc wcześniej terapeutom, że „u mnie w domu nie ma patologii”, „w sumie jest normalnie”, „raczej się nie kłócimy”, „jestem szczęśliwa”… a mój mąż kopał mnie, przytrzaskiwał palce, wyzywał od najgorszych, straszył, że mnie zabije, wyśmiewał, podkładał nóż do gardła, popychał, groził… oczywiście nie codziennie. Było to raz na kilka miesięcy, potem częściej… w żartach… przecież mi się wydawało…to „było przeze mnie”.
Założyłam „niebieską kartę”, wszystkie czyny zabronione zgłaszałam policji, obstawałam przy swoich warunkach KONSEKWENTNIE. Zeznania na policji złożyłam bardzo obszerne i twardo artykułowałam każdą przemoc, nawet tą, zdaniem policjantki, która miała znikome znaczenie. Nie ugięłam się nawet policji, która „miała gorsze przypadki”. To był mój przypadek. Nie dałam sobie nic wmówić. Walczyłam również z policją by odpowiednio potraktowali sprawę. Oni umorzyli. Prokuratura już nie.
Mąż po miesiącu od wyprowadzki zgłosił się do ośrodka zamkniętego dla narkomanów. Najpierw jednego, a potem wyrzucony do drugiego. W międzyczasie chciał „tylko” bym zaprosiła go na wigilię. Nie zaprosiłam. To już nie był jego dom. Odwiedzałam go za to z dziećmi regularnie w ośrodkach. Są to wspaniałe miejsca niosące pomoc narkomanom (Wapienica w Bielsku-Białej i Straszny Dwór w Czechowicach-Dziedzicach). Wspierałam męża, ale nie w ćpaniu i piciu, ale w walce z chorobą. Święta, które spędziliśmy w ośrodku dla narkomanów były najpiękniejszymi, jakie razem spędziliśmy. Dopiero tam pierwszy raz czułam więzi rodzinne. Tak naprawdę a nie dlatego, że sobie wmówiłam. Do tego trzeba było abstynencji i to długiej.
Po 5 miesiącach mąż opuścił drugi ośrodek zamknięty. Nie ukończył 10-cio miesięcznej terapii, ale wiedziałam też, że dyplom „ukończenia” terapii w ośrodku zamkniętym, niestety, nie da mi żadnej gwarancji. Leczenie uzależnienia trwa latami, a chorym pozostaje się do końca życia. Nie robiłam tragedii, gdy oznajmił mi, że nie kończy terapii w ośrodku zamkniętym. POGRATULOWAŁAM MU tego, że nie wiedząc, że go przyjmę do domu sam podjął decyzję i wziął odpowiedzialność za swoje życie. Podjęłam trochę wcześniej decyzję, że jeśli to nastąpi powiem mu, że „ja jestem gotowa podjąć ryzyko, ponieważ tylko w prawdziwym życiu, na co dzień, sprawdzę, czy się zmienił i z mojej strony pod bezwzględnymi warunkami (abstynencja, zero przemocy, leczenie) może wrócić do domu, ale TO ON MA PODJĄĆ TERAZ DECYZJĘ czy podejmuje się wejścia w nasze poukładane już życie i objęcia ról społecznych, których nigdy nie sprawował: męża, ojca (…). ON MA WZIĄĆ ODPOWIEDZIALNOŚĆ nie ja!
Mieszkamy razem od 5 miesięcy i jest różnie. Na pewno jest lepiej, jest prawdziwie. Życie z osobą trzeźwiejącą, leczącą się, to nie bajka, ale w pewnym stopniu byłam na to gotowa. Tworzymy związek od nowa, na nowych zasadach. Można się kłócić, można stawiać granicę, można zeznawać przeciwko ukochanemu mężowi i tworzyć rodzinę. Takiej relacji, w pozytywnym znaczeniu, jaka jest teraz między nami i tak nigdy nie było. Wreszcie jest między nami autentyczna bliskość, nie czuję się w tym związku samotna, mam wsparcie. On leczy się dalej, ale dość o nim :).
Dzięki temu, że mój mąż jest narkomanem i alkoholikiem trafiłam do ośrodka tutaj i zmieniłam swoje życie. Poniekąd jestem mu za to wdzięczna. Nasz związek nigdy by tak nie wyglądał. Nie sądzę, żebym JA podjęła się jakiejkolwiek terapii a jak się okazało mam spory bagaż doświadczeń (DDDR) i wiele do pracy. Moje nastawienie do życia i innych się zmieniło. Wypunktuję niektóre z korzyści, jakie JA i moja rodzina uzyskaliśmy dzięki terapii dla współuzależnionych. Wszystkie nawet te najbardziej błahe dla mnie mają ogromne znaczenie i dlatego będę spisywała je bez hierarchii, dość chaotycznie.
-
Moje odczucia, moje zdanie są moje i są niepodważalne. Mam prawo tak się czuć, nie znaczy to jednak, że na siłę przekonuję innych, że to ja mam rację. Ktoś może mieć inne zdanie!
-
Staram się nie manipulować innymi, nie chronić ich, nie narzucać się z pomocą (i nie robić później z siebie ofiary, gdy ktoś nie jest mi wdzięczny).
-
Okazało się, że mąż kocha mnie mimo tego, że stawiam mu granice, że mam własne zdanie. Wyniesiony z domu rodzinnego wzorzec, że kobieta nie ma własnego zdania, nie stawia granic mężczyznom, nie dba o siebie zastępuję „zdrowym” przykładem. Chcę by taki wzór kobiety widziały moje córeczki.
-
Nie obrażam się już, gdy Pani na ulicy zwraca mi uwagę, że „mam dziecku wytrzeć nos”. Przecież ktoś inny może mieć rację. Nie kipię już złością z tego powodu przez pół dnia.
-
Nie piję sama alkoholu. Biorę życie na trzeźwo, a uciekałam w swoim życiu w alkohol. Okazało się, że bliskość i intymność jest, ale wtedy, gdy jest się trzeźwym (i mowa tu obu stronach).
-
Słucham innych. Nie obstaję twardo przy swoim.
-
Przerzuciłam na męża wiele obowiązków domowych, urzędowych i okazało się, że wspaniale sobie radzi – trzeba tylko „dać szansę wykazać się innym” cyt. Agnieszka (grupa I stopnia).
-
Jestem matką dwójki dzieci, a moje „trzecie dziecko” (mąż) dorasta i jest to dla mnie ogromna radość. Wreszcie mam oparcie mężczyzny w domu. Oczywiście jest bunt i nie wszystko przychodzi z łatwością, ale trzeba samemu odpuścić i …”dać szansę…”.
-
Oddaję mężowi odpowiedzialność, „pozwalam” (brzydko napisane ale nie wiem jak to ująć) na podejmowanie decyzji, nie biorę już wszystkiego na swoje barki bo wiem, że dla nikogo to nie jest korzystne („męczennice rzadko są doceniane za życia” cyt. z jakiejś mądrej książki 🙂 ).
-
Stworzyłam córkom dom, w którym kobieta może i ma swoje zdanie, w którym sama siebie szanuje i wymaga tego od innych.
-
Odkryłam, że „gdy tylko ja poczułam się lepiej, moje dzieci też poczuły się lepiej”. To działa. Szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko.
-
Przepraszam dzieci, gdy zachowam się niewłaściwie. Rozmawiamy o emocjach.
-
Moje samopoczucie jest w dużo mniejszym stopniu zależne od samopoczucia męża. Nie da się tego wyeliminować, myślę, że tak, jak osoby uzależnione tak i my, współuzależnieni, pozostajemy nimi do końca życia, ale pracuję nad tym :).
-
Stawiam granice innym ludziom, dzięki temu mniej we mnie złości, mniej się nakręcam. Polecam z całego serca „Warsztaty radzenia sobie ze złością” z Ewami.
-
Mniej zależy mi na opinii innych, ale ciągle nad tym pracuję.
-
Staram się nie przejmować nastrojami innych, uniezależniam się od nich. Bardzo ważne było to dla mnie w relacji córka – ojciec i córka – matka.
-
Staram się mówić „językiem ja”. To naprawdę działa! Tak samo, jak metody porozumienia bez przemocy. Metody Ewy Woźnicy porozumiewania się były i są kluczowym elementem tworzenia mojego „nowego” związku i relacji międzyludzkich.
-
Zadbałam o swoje zdrowie. Byłam u wielu specjalistów nawet prywatnie u trychologa :).
-
Zaakceptowałam (z wielkim trudem), że moje lęki objawiały się w postaci lęku przed schodzeniem ze schodów. Zaakceptowałam to, że nie jestem tak silna, że moja psychika jednak „nie daje rady”. Wcześniej musiałam jednak spaść z rocznym dzieckiem ze schodów by „zauważyć” problem. Co ciekawe, wolałam myśleć, że to choroba neurologiczna, a nie „po prostu lęk”.
-
Pierwszy raz, jak byłam chora, to leżałam w ciągu dnia. Przy mężu! Nie robiłam z siebie męczennicy. Po prostu robiłam to, co robi osoba chora: źle się czułam i leżałam :).
-
Pierwszy raz poszłam na L4, które nie było związane z ciążą i nie oponowałam, jak lekarka dała jeszcze 2 tygodnie, choć czułam się dobrze, potrzebowałam tego!
-
Nie uciekam w pracę. Praca nie jest sensem mojego życia. Wcześniej, zazwyczaj na dwóch etatach, by coś udowodnić, by pokazać, czego to ja nie potrafię. Nie chce mi się, nie muszę. Pracuję 7:00-15:00 i nie przynoszę pracy do domu.
-
Nie angażuję się w pracy w „bąbelkowe afery”, nie pracuję na 120% (a jedynie na 90% 🙂 ), staram się nie obgadywać i nie myśleć, co inni myślą o mnie.
-
Akceptuję to, że czasem mi się czegoś nie chce. Daję sobie prawo do odpoczynku.
-
Dzięki Magdzie terapeutce pokonałam traumę z dzieciństwa. Wystarczyło się otworzyć i problem, z którym borykałam się prawie 30 lat, już nie istnieje. Spojrzałam na tą sytuację zupełnie inaczej.
-
Chciałam przyjemnościowo kupić sobie bardzo drogie czerwone szpilki. Już klikałam, ale nie było rozmiaru 🙂 Wcześniej żałowałam sobie 6 złotych na najmniejszą drobnostkę.
-
Powiedziałam rodzinie i znajomym, że mąż jest chory. „Chwalę się” tym, że chodzę tutaj do ośrodka i szczerze polecam innym tą placówkę.
-
Poszłam do pracy w czerwonej pomadce, bo miałam ochotę i starałam się nie przejmować, co pomyślą o mnie inni i nawet mi to wyszło :). Porzucam ograniczenia które sama sobie stawiam, nie muszę i nie chcę być już skromna jak mama.
-
Zaczynam, na razie we własnym zakresie, używać słowa „mama” i „tata” zamiast „mamusia” i „tatuś” (tak niemal przemocowo było mi to wpajane od dzieciństwa i inna forma nie miała prawa bytu).
-
WYBACZYŁAM mężowi. Kosztowało mnie to wiele wysiłku, ale to wspaniałe uczucie. Dzięki temu żyję tu i teraz, a nie „babram się” w przeszłości.
-
Jestem ocaleńcem nie ofiarą. Dziękuję Ewo Woźnico! Nie wiesz nawet jak wiele to jedno zdanie zmieniło w moim życiu. Powtarzałam i powtarzam je sobie wielokrotnie.
-
Nie widziałam i nie widzę się w roli ofiary. Nie przyjmuję tego.
-
Pozawalam dziadkom realizować się w swoich rolach. Oddaję czasem dzieci na noc, na spacer.
-
Nie rywalizuję już z mamą, która „bardziej udowodni, że się zajedzie i nie da po sobie tego poznać”. Odpuściłam. Nie wchodzę w to.
-
Stawiam granicę tacie, choć pozycja Pana i Władcy, który jest najważniejszy, była mi mocno wpierana od dzieciństwa. Nie przejmuję już jego nastrojów. To cudowne. Stoję teraz z boku i obserwuję mamę i tak bardzo cieszę się, że robię wszystko, by nie powielać tego wzorca.
-
Proszę i pomoc i ją chętnie przyjmuję. Podobno tylko silne osoby proszą o pomoc. Dziękuję Ewo Woźnico i Magdo!
-
Biorę i daję zachowując równowagę.
-
Nie udowadniam już nic nikomu, nie udowadniam nic sobie. Nie muszę. Jest dużo lżej i dalej jestem wiele warta.
-
Zwracam ogromną uwagę na to, czy proszę czy żądam.
-
Używam „proszę, dziękuję, przepraszam” w relacji mężem (!) i z innymi.
-
Nie wydzielam mężowi kieszonkowego. Sam dysponuje swoją i wspólną kasą. Jest to ryzykowne (mogę sobie na to pozwolić), ale oddałam odpowiedzialność. Razem podejmujemy decyzje o wspólnych wydatkach.
-
Zaczęłam kupować rzeczy do mieszkania, bo sprawia mi to radość.
-
Kupiłam sobie czerwoną lakierowaną (dość wyzywającą) kurtkę, bo miałam ochotę i nie będzie mnie to interesowało, co myślą inni.
-
JESTEM SZCZĘŚLIWA MIMO TEGO, ŻE MÓJ MĄŻ JEST NARKOMANEM I ALKOHOLIKIEM I MOJE ŻYCIE DZIĘKI TEMU STAŁO SIĘ LEPSZE.
To był najtrudniejszy i najwspanialszy rok w moim życiu. Będę kontynuowała terapię 2 stopnia dla współuzależnionych. Później pewnie DDDR. W listopadzie idę na „Warsztaty z poczucia własnej wartości”. W maju mam nadzieję, że zabiorą mnie na obóz kobiet 🙂 Dziękuję Bogu za mądrość i siłę. Dziękuję Magdzie, Ewie „Woźniczynie”, Ewie „Kuczynie”, Beacie i wszystkim osobom, które spotkałam na grupach. Każda rozmowa była dla mnie ważna i dzięki Wam wszystkim jestem w tym miejscu, w którym jestem teraz.
Jestem sobą.
Ania
Katowice, 28.10.2019r.