Wodospad łez, kaskada śmiechu
czyli obóz dla DDD na Płonem
I jak tu egocentrycznie szlochać na swój temat, kiedy za szybą przepiękny widok ośnieżonego wzgórza rozświetlonego słońcem? A takie cudo rozpościerało się za oknami willi nr 34 na Żabnicy-Płonem. Był 14 stycznia 2017 roku, początek obozu dla DDD. W rozesłanym uczestnikom „Niezbędniku obozowym” znalazła się i taka pozycja do zabrania: „Minimum trzy paczki chusteczek higienicznych”. Aż trzy? Myśleliśmy, że ten chusteczkowy zapas to w związku z epidemią grypy i wszechobecnym smarkaniem. Na miejscu okazało się, że organizatorom nie o katarowe gile chodziło, tylko chcieli nas ustrzec przed ocieraniem łez rękawem. A łez będzie dużo. Śmiechu też, ale dopiero potem.
Na razie siedzimy na podłodze w sali, którą nazwaliśmy „Oczyszczalnią” (tu odbywają się zajęcia). Osiemnaście sztuk płci obojga, każda osoba z rozpoznaniem: dorosłe dziecko dysfunkcyjnej rodziny. Trzynaście kobiet, reszta faceci. Lecha duma rozpiera, gdy słyszy po raz kolejny, skąd niektórzy na ten obóz przyjechali: jeden aż z nad Bałtyku, ktoś z Bydgoszczy, ktoś z Warszawy, a jeszcze inny z ościennego województwa. Trudno o wyraźniejszy przejaw renomy siemianowickiej placówki, do której chce się ludziom, po pomoc, zasuwać setki kilometrów, choć w zasięgu ręki mają przecież placówki o podobnym charakterze.
Czynność pierwsza, po regulaminowych wstępach – autoprezentacja. Część informacji o sobie przywieźliśmy na kartkach, przyklejonych teraz do „tapety”, czyli płachty kartonu przyczepionej do ściany. „Tapetę” kazano podzielić na dwie części – jedna dla właściciela (tu zapisujemy zadania, codzienne refleksje, wnioski i spostrzeżenia), druga dla reszty bractwa, aby wpisywało delikwentowi, co tylko zechce.
Inauguracyjna rundka trwa w miarę krótko. Dopiero po pierwszym zadaniu („Wejście do kręgu”) w większości głów poluzowało i chętnie wymieniamy się wrażeniami, próbujemy nazywać towarzyszące emocje. Także każde z późniejszych zadań dostarcza okazji do zobaczenia się oczami innych, wysłuchania zwrotów, zdemaskowania naszych ulubionych schematów postępowania i myślenia (czekających od lat na rozmontowanie), wytropienia reakcji będących skutkiem ulubionej metody wychowawczej naszych rodziców i szkoły, czyli nieustannego zawstydzania…
A przed snem – dyskoteka! Niemal w ciemnościach. Kilka osób zwracało potem uwagę, że ten brak obserwatorów (rzeczywistych, a właściwie wydumanych) bardzo pomagał w rozluźnieniu się i czerpaniu czystej przyjemności z poddania się rytmowi tańca, bez obawy o ocenę umiejętności i wyimaginowaną recenzję. Nie bez powodu w kwestionariuszu „Lista cech dorosłych dzieci dysfunkcyjnych rodzin” jest punkt „Niski poziom zdolności do rozluźnienia się i zabawy” i podpunkt „W chwilach poświęconych zabawie zaczynam kontrolować swoje postępowanie…”. No i ta epidemia rozterek pt. „jak mnie ocenią inni”. Następne dyskoteki, już przy normalnym oświetleniu, były dowodem, że podocierało do większości z nas, iż nie uczestniczymy w telewizyjnym „You can dance”, tylko jesteśmy na terapeutycznym obozie i żadne jury nie wyrzuci nas z następnego odcinka, a tańcujemy, żeby sobie przyjemność sprawić.
Zamiast jury są terapeuci: Lech, który mimo tylu poprowadzonych już obozów nie zatracił świeżości, dysponujący – zależnie od sytuacji – rubasznym humorem lub subtelną refleksją, z bogatym doświadczeniem terapeutycznym odpornym, w jego wypadku, na korodujący wpływ rutyny; Piotr „Carter”, zawsze opanowany, poeta Majakowski pisał o podobnych do Piotra: „spokojny, jak puls nieboszczyka”; oszczędny w słowach, w uwagach celny jak snajper oszczędzający amunicję; no i Ania, dopiero zaczynająca etatowy kontakt z placówką, więc nastawiona bardziej na odbiór, niż nadawanie. A karmią nas tubylcze mistrzynie gotowania i przyrządzania posiłków – Teresa i Basia, które w czasie roboty pogadują sobie gwarą góralską i jedna do drugiej rzekła dzisiaj, oczywiście z akcentem na pierwszych sylabach:
– A te trawojady zostawiły wszyćkie talerze po sobie.
Trawojady to wegetarianie, których kilkoro także wśród nas się przytrafiło i kuchnia musi to przy układaniu menu uwzględniać.
Męska piątka mieszka w jednym pokoju. Cud: żaden nie chrapie! Zastanawiamy się (choć terapeuci przypominają, że myślenie szkodzi), dlaczego dziewczyn jest tu ponad dwukrotnie więcej, chłopcy wcale nie są przecież odporniejsi psychicznie. Widocznie kobiety są mądrzejsze, lepiej skonstruowane, wszak biblijny Adam to był prototyp i dopiero w Ewie usunięto boskie niedoróbki.
Jest jeszcze ciemno, kiedy pokojowa młódź wybiera się do wodospadu, oczywiście nie dla podziwiania natury, tylko dla kontaktu z lodowatą wodą. Podobno i niektóre panie tam przed świtem bywają. Takim jak ja zmarzlakom na samą myśl o wodospadzie włos się z przerażenia jeży pod pachami.
Typowy dzień ma taki rytm: 9.00 – śniadanie, 10.00 – 16.00 – zajęcia (oczywiście z kilkunastominutowymi przerwami), 17.00 – obiadokolacja, 19.00 – 21.00 (a niekiedy i dłużej) – ciąg dalszy zajęć. Poranną rundkę w „Oczyszczalni” zaczynaliśmy od komunikatu o stanie samopoczucia, przebiegu snu i ewentualnie jego treści, oczekiwaniach, rozterkach, wątpliwościach. Z każdym dniem rundki przeradzały się w rundy, a nawet w rundziska, zahaczające niekiedy aż o wieczór, bo przybywało chętnych do otwierania się na coraz to głębiej pochowane i coraz ciemniejsze zakamarki swych biografii.
Często powtarzało się zdanie, jakby usprawiedliwiające ochotę do zwierzeń: „Czuję się tu, wśród was, bezpiecznie”. Jeden z warunków tego bezpieczeństwa to świadomość, że nic nie przecieknie na zewnątrz, a te nasze ponure i do bólu szczere wyznania wsiąkną bez śladu w deski boazerii osłaniającej ściany „Oczyszczalni”. Także dlatego w tej relacji nie używam nawet imion ani jakichś szczegółów ułatwiających identyfikację, bo przecież naszemu następnemu, kwietniowemu obozowi (śmiejemy się, że to będzie magisterski, a ten jest licencjacki) musi towarzyszyć bezwarunkowe bezpieczeństwo. Z podobnych względów fotografie, których trochę porobiliśmy na Płonem, są na google drive zabezpieczone hasłem znanym wyłącznie uczestnikom obozu.
Zanim jeszcze porę przedśniadaniową zaczęły wypełniać, organizowane ad hoc i prowadzone przez uczestników obozu, ćwiczenia z medytacji, zaprawa judoków czy nauka capoeiry – ten i ów snuł się po pustej „Oczyszczalni”, czytał co tam jemu wypisali na „tapecie”, a potem sam zabierał się za wpisy dla innych. Na początku – podpatrując teksty terapeutów. Krótkie, często jednowyrazowe: „Biorę”, „Odwagi”, „Tu”, „Więcej”, „Mykasz”. Jednej z pań terapeuta wpisał, że nie ma znaku równości między kokieterią i kobiecością, za to drugiej odwrotnie, jakby zamiast hamulca pedał gazu radził przycisnąć robiąc wpis: „Żyj tak, jak tańczysz, daj biodrom swobodę”.
I ani się obejrzeliśmy, a „tapety” zaczęły się zapełniać. Kilka wpisów z różnych miejsc (oczywiście wszystkie sygnowane imieniem autora, żadnych anonimów):
„Dziękuję za wsparcie”.
„Jesteś super!”
„To nie wakacje. TRENING”.
„Ty decydujesz”
„Wychyl głowę”.
„Wszystko sama?”
„To nie egzamin”.
„Lubię z Tobą rozmawiać”.
W wolniejszym tempie zaczęła się wypełniać treścią także ta prywatna, właścicielska część „tapet”. Co rano mieliśmy tymi swoimi zapiskami podsumowywać poprzedni dzień. Zerknijmy na tę część kilku „tapet”:
„Sama zbudowałam mur wokół siebie”.
„Przytulanie jest fajne”.
„Nie manipulować”.
„Słuchać uważnie”.
„Bronię i oskarżam”.
„Zaufaj sobie”.
„Moje dzieciństwo było dawno”.
„Mam prawo do okazywania uczuć”.
„W grupie siła”.
W wielu wypadkach odkrywaliśmy więc dawno odkryte Ameryki, ale dopiero tutaj, z pomocą terapeutów, próbowaliśmy odnaleźć drogę na ten odległy dotąd kontynent niewykorzystanych możliwości i szans. Trochę i z tego powodu siemianowicką „Odwykówkę” i jej filię na Płonem zaczęliśmy nazywać FABRYKĄ DROGOWSKAZÓW.
Ważnym dla wielu odkryciem było uświadomienie sobie, że nasze mówienie zawiera wiele słów, które nie tylko niewiele znaczą, ale często nawet rozmazują znaczenie, stwarzają pozory treści. Niby to oczywiste, że powinno się słyszeć to, co się mówi, ale jakże często słowa służą wyłącznie jako zasłona dla chaosu w głowie mówiącego. Inne z odkryć na Płonem: wielu słów, zwrotów i określeń używamy nawykowo, niemal odruchowo, zapominając, że są to swoiste protezy językowe, mające zastąpić słowa właściwe, których nie chce nam się szukać. I tu nie chodzi o jakieś piękne mówienie pełne ozdobników, tylko o używanie języka do przekazania treści i porozumiewania się. A jakież treści może unieść językowa wata, pustosłowie, wydawanie dźwięków słowopodobnych, służących wyłącznie unicestwianiu ciszy? Więc kiedy co kilka minut ktoś podczas zajęć mówił „przepraszam” w sytuacji, która przeprosin nie wymagała, Lechu się w końcu zdenerwował i kazał przywiesić na ścianie kolejną płachtę kartonu, zatytułowaną LISTA SŁÓW ZAKAZANYCH. Codziennie uzupełnialiśmy ją o kolejne perełki:
„Przepraszam (że żyję”)
„Gdzieś tam”
„Jakby”
„Chyba”
„Spróbuję”
„Trochę”
„Postaram się”
„Gdyby”
„Przyszło mi do głowy”
„Jakoś”,
„Nigdy”
„Zawsze”…
Nie tylko każda sekta czy subkultura ma swoje szyfry językowe. Także na Płonem były w użyciu słowa i określenia nie dla wszystkich jasne. Np. „głaski” (czyli komplementy, słowa uznania), „dziędzioły” (śmieci myślowe), „dziadostwo” (wewnętrzny chaos), „badanie struktury gówna” (zastanawianie się nad czymś, co nie jest zastanawiania warte)…
Terapeuci przypominali nam często, że tylko od nas zależy, ile skorzystamy z pobytu na Płonem. Nie wszystkim w jednakowym stopniu udawało się pokonać wewnętrzne opory i otworzyć przed grupą. Stąd na niektórych „tapetach” zapisy w rodzaju: „Nie siedzieć w szklanej kuli”. Ba! Łatwiej napisać, niż uczynić. Ale widocznie, jak mawiają psychoterapeuci, jeśli nie chcesz czegoś zrobić, to znaczy, że nie jesteś na to gotowy.
Kiedy tej i owej uczestniczce w wypowiedź wdzierał się szloch i łzy, a zaczynało w tym dochodzić do głosu rozczulanie się nad sobą – Lech zachęcał, aby łzy oszczędzać, bo musi ich wystarczyć na środę. Więc na tę tajemniczą środę czekaliśmy nie tylko z ciekawością, ale i z lekkim strachem. Otóż dowiedzieliśmy się, instalując agenta w okolicach kadry terapeutycznej, że w środę będzie SĄD! I wiele wskazywało, że wywoła ten sąd emocje większe i silniejsze, niż niedawna analiza rysunków ilustrujących nasze dzieciństwo, pisanie listu do rodziców czy misterium wybaczania innym i sobie.
Wprawdzie to nie nas mają w środę sądzić, tylko sprawców naszych traum doznanych głównie w dzieciństwie, ale co innego jest niezobowiązująco kwękać na los i gębować o swych krzywdach przed życzliwym audytorium, złożonym z takich samych emocjonalnych kalek zgromadzonych w „Oczyszczalni”, a co innego sporządzić pisemny, do odczytania, uargumentowany zestaw zarzutów, mający formę aktu oskarżenia. Dla ułatwienia i wizualizacji dostaliśmy kartki z konturowymi fantomami mającymi uosabiać naszych ciemiężycieli, a my mieliśmy te symboliczne sylwetki przypisać do konkretnej osoby, dodając każdej imię i życiowy status. Potem okaże się, że zestaw naszych ciemiężycieli i sprawców był następujący: mamę i tatę wskazało w tej roli 13 osób, tylko mamę – dwie osoby, tylko tatę – 3, a ponadto w kilku przypadkach te rodzicielskie role uzupełniły: babcia (aż czterokrotnie), ciotka, siostra, były mąż, koleżanki i koledzy szkolni, koleżanka z pracy, nauczycielka, dyrektor szkoły…
I nadeszła środa. I było jak w prawdziwym sądzie. „Oczyszczalnię” przerobiono na salę rozpraw, na drzwiach zawieszono wokandę, sędzia (Carter), prokurator (Ania) i adwokat (Lechu) w prawdziwych togach, z żabotami i obszyciami togi w kolorach przypisanych ustawowo poszczególnym funkcjom: sędzia – fiolet, prokurator – czerwień, adwokat – zieleń. Zaś popielaty kolor zaczęły przybierać oblicza niektórych z nas. Wprawdzie przyszło nam na tej rozprawie pełnić rolę oskarżycieli posiłkowych, ale sceneria była tak sugestywna, że podczas odczytywania aktów oskarżenia drżał nam nie tylko głos, ale także łydki.
Rozprawa zaczęła się spokojnie i elegancko. Sędzia poinformował o przysługujących stronom prawach, przywołał zasadę kontradyktoryjności rządzącą procesem karnym, zaprosił pierwszą z naszego grona do odczytania aktu oskarżenia. Ale zanim ta nasza oskarżycielka posiłkowa otworzyła ładną buzię, by swój akt oskarżenia odczytać – w panu mecenasie, czyli Lechu, coś od wewnątrz tąpnęło, jął pouczać sędziego, prokuratorowi wytknął niedostatki wiedzy o procedurze, naszego oskarżyciela posiłkowego wyszydzał, że w papuciach przyszedł na rozprawę i lekceważy Temidę. Zaczęliśmy się czuć jak doprowadzeni z ulicy menele, mecenas z oskarżycieli posiłkowych próbował nas zrobić oskarżonymi. Postanowiliśmy się bronić, pokrzykując nieśmiało:
– Tu nie Norymberga!
– Niech Wysoki Sąd sprawdzi, co mecenas ma w tej filiżance, z której co chwilę łyka bierze.
– Trzeźwi się tak nie zachowują. Alkomat dla mecenasa!
A mecenas dalej swoje, maglując nas po kolei:
– Oskarżycielka posiłkowa jest w fatalnej relacji z matką, ale pranie to gdzie oskarżycielka wozi? Do mamusi. Czy automat pralniczy to mercedes albo rolls royce? Jest kredyt, są pożyczki, te różne Providenty tylko czekają z pomocą!
– A pan, panie oskarżycielu posiłkowy, źle się czuje mieszkając z rodzicami. No to dlaczego pan się nie postara o nowy kod, nie ten KOD od Mateusza Kijowskiego, tylko kod pocztowy, wynikający ze zmiany adresu zamieszkania? Wyprowadzić się. Opuszczenie rodziców przez dorosłego syna nie jest karalne, zwłaszcza jeśli rodzice nie wymagają całodobowego doglądania.
– A pani oskarżycielka posiłkowa użyła przed chwilą, w akcie oskarżenia, słowa „zbrodnia”. Czy pani nie przesadza, nazywając tak czyny rodziców, owszem, czyny naganne, ale dalekie od tego, co można nazwać zbrodnią? Trzeba brać odpowiedzialność za używane określenia. Jeśli podobną niefrasobliwością językową posługuje się pani w kontaktach z otoczeniem, to trudno się dziwić, że kontakty są marne.
Dopiero kiedy jeden z oskarżycieli posiłkowych, stając przed barierką oświadczył, że w tym sądzie nie spodziewa się sprawiedliwego wyroku, ponieważ w Siemianowicach gadają, że mecenas ma sędziego i panią prokurator w kieszeni, bo są od niego uzależnieni finansowo i co miesiąc biorą od mecenasa hajs, niewielki wprawdzie, ale wykluczający niezależność – Lech się skrzywił (niektórzy twierdzą, że uśmiechnął) i nieopatrznie, już jako siemianowicki pracodawca sędziego i pani prokurator – obiecał im podwyżkę.
Wreszcie Wysoki Sąd Terapeutyczny, pracujący na sesji wyjazdowej w Żabnicy, zaczął odczytywać wyrok. Obszerny, uzasadniający podjęte decyzje. Po pierwsze (i najważniejsze) – uznał naszych ciemiężycieli winnymi wyrządzonych nam krzywd, zaniedbań i zaniechań i skazał wszystkich na infamię. Po drugie – ustanowił cały szereg kar dodatkowych, takich np., jak zakaz używania przez sprawców, w stosunku do nas, określeń typu: córka, syn, pociecha, moje dziecko, a w przypadkach polegających na naruszaniu granic czy molestowaniu – skazał winnych na wieczne poczucie wstydu i wyrzuty sumienia. Ale każdą z tych kar opatrzył jakże ważną (także z terapeutycznego punktu widzenia) klauzulą: ustanowione przez sąd represje i dolegliwości mogą być winowajcom darowane, pod jednym wszakże warunkiem: jeśli my, czyli pokrzywdzeni, postanowimy inaczej, dokonawszy uprzednio pełnego wybaczenia naszym krzywdzicielom. Sąd wymierzył też karę dodatkową: podanie wyroku do publicznej wiadomości, poprzez wywieszenie tych fantomowych sylwetek z imionami sprawców na ścianie garażu od strony parkingu.
Dopiero kiedy ochłonęliśmy z sądowej gorączki, z wolna zaczęły nas opuszczać emocje utrudniające myślenie. Powoli docierało, że Lechu, korzystając z pozyskanej podczas terapii wiedzy o nas, celowo wprawiał każdego z oskarżycieli posiłkowych w zakłopotanie po to, aby pokazać, że od pewnego czasu nie byliśmy tylko ofiarami, bo na różne sposoby petryfikowaliśmy chore układy i relacje, unikaliśmy działań naprawczych wymagających, owszem, ryzyka, ale przede wszystkim wymagających wysiłku i realizacyjnej konsekwencji. A swą, tak nas denerwującą, postawą podczas procesu sądowego chciał Lechu na sobie zogniskować naszą złość i niechęć żywioną wobec ciemiężycieli, bo przecież to on w tej psychodramie był ciemiężycieli obrońcą i ich niejako, na nasze potrzeby, uosabiał.
W czwartek miał być wypad na basen, ale pogoda zrobiła się taka, że ruszyliśmy na stok. Gęsiego, śniegiem po kolana, roześmiani i beztroscy. Niektórzy mieli plastikowe dupoloty, inni postanowili zjeżdżać dosiadając reklamówek, ktoś taskał łopatę z zamiarem użycia jej jako sanek albo śnieżnej rikszy dla którejś z dam. Tylko jeden z nas, zamiast rozkoszować się ślizganiem, oparty o pobliską wiatę wystawił się do słońca i gdyby mu dodać na sztorc postawione narty i jegomościa w skórze białego misia – wyglądałby jak ceper na Krupówkach. Ale sielanka dość szybko mu się skończyła, bo wracająca ze ślizgania DD-owska szarańcza obsypała tego opalającego się gościa chyba kilkoma tonami śniegu. Problem w tym, że ten w trymiga przerobiony na bałwana opalacz, to byłem ja, przemoczony w sekundę po troki u kalesonów.
Piątek, 20 stycznia, koniec obozu, ostatnie przedpołudnie razem.
Terapeuci podpowiadają co warto zrobić po powrocie do codzienności, czego unikać, o czym pamiętać szczególnie. Cudownych recept, niestety, nie ma. Każdy więc układa sobie w głowie plon zebrany podczas pobytu na Płonem. Zerkam do swoich zapisków podsumowujących poszczególne dni. „Wprawdzie śmiech to zdrowie, ale może też służyć jako osłona niezagojonej rany”. „Nie planuj skutków, planuj działanie”. „Dorosły podejmuje decyzje i je realizuje, dziecko odkłada realizację na Świętego Nigdy”. „Oczekiwanie zmienionych skutków bez zmiany sposobu działania jest absurdem”. „Nie jesteś słomką wrzuconą do strumyka i płynącą tam, gdzie chce strumyk”.
Moja największa obawa: że po powrocie do domu zabraknie mi wytrwałości i konsekwencji w działaniu mającemu mi pomóc. Mnie, a więc także moim najbliższym. Chyba najważniejszy z zapisków jest ten ze środy: „Pożegnać się z zasadą, że skoro nie zdołam zmienić wszystkiego, to nie będę zmieniał niczego”. Bo ja to już ćwiczyłem przed laty, m. in. po powrocie z zajęć w ramach Programu Rozwoju Osobistego: przy wchodzeniu do domu pochyliłem głowę, ale nie z pokory, tylko żeby aureolą nie zahaczyć o futrynę. I zdziwienie, że żona i córka na mój widok nie skandują San-to Su-bi- to. Tęcza bez przerwy w dzień i w nocy, empatia, sympatia, telepatia, hosanna… A po tygodniu tęcza zszarzała, zamiast aureoli berecik z antenką, hulajnoga znowu w starych koleinach, bo tak bezpiecznie i wygodnie…
Pożegnalne wiano od Lecha:
– Nie próbujcie po powrocie robić rewolucji. Wasze otoczenie nie przechodziło terapii, więc równorzędnego partnera do wspólnych poczynań nie znajdziecie, dobre chęci muszą cechować obie strony. Świata nie zmieniajcie, zacznijcie codziennie od dwóch rzeczy zrobionych dla siebie. I do zobaczenia. Najpierw na międzyturnusowym spotkaniu w Siemianowicach, a potem na drugim, kwietniowym obozie dla DDD, też na Płonem.
Więc poprzytulaliśmy się na odchodne. I byle do kwietnia.
Marian