Paradoks terapeutyczny
(parę uwag po obozie dla seksoholików w 2016 r.)
Chodząc po ogniu także można się przeziębić. A było tak:
W dniach 15–21 października 2016 r. uczestniczyłem w obozie dla seksoholików, który siemianowicka „odwykówka” zorganizowała w Żabnicy-Płone. Ostatniego dnia pobytu, w ostatniej godzinie zajęć, prowadzący obóz Ojciec-Dyrektor (czyli Lech) wydał polecenie robiące wrażenie prośby, że mam coś o tym, w czym brałem udział, napisać. Nie robiłem bieżących notatek, więc – myślę sobie – trzeba będzie pisać wyłącznie z głowy. Ale w głowie skleroza (mam 73 lata) i tylko bezładne strzępy zdarzeń i wrażeń. Na szczęście poprzedni, ubiegłoroczny obóz szczegółowo, barwnie i z polotem opisał Tomek (https://www.uzaleznienia.siemianowice.pl/tworczosc/relacja-z-obozu-dla-seksoholikow-2015-tomek/).
Tegoroczny turnus atmosferą, klimatem i charakterem był identyczny, choć wypełniany innymi zestawami terapeutycznych pomysłów i diagnostycznych zadań. Był też, co oczywiste, okazją do aż tygodniowego przebywania ze sobą piętnastu egocentryków (tylu nas było na obozie), a piętnaście pępków świata zgromadzonych po jednym sufitem to swoisty trójkąt bermudzki, w którym nie znikały na szczęście empatia, serdeczność, życzliwość… Natomiast trójkę terapeutyczną stanowili Lech, Małgosia i Piotr. Małgosi przypadł pokój, w którym wcześniej zamieszkały osy gnieżdżąc się pod boazerię. Pocieszaliśmy Małgosię: – Maleńkie osy to nic. W naszych pokojach wielkie bąki latają, szczególnie nad ranem!
Nie będzie więc w moim wykonaniu sprawozdania z przebiegu obozu, tylko parę bardzo subiektywnych impresji.
Na obóz przyjechało nas szesnastu, ale jednego – za naruszenie wcześniejszych ustaleń – Lech natychmiast wysłał w drogę powrotną. Siadaliśmy więc każdego dnia na podłodze w piętnastkę: Sebastian, Marcin, Grzegorz, Radek, Zbyszek, Kornel, Marcin, Łukasz, Tomek, Damian, Olek „Weteran”, Jacek, Olek, Radek, ja… Większość w wieku mojego syna, a jeden, 28-letni, mógłby być nawet wnukiem. Dzieliło nas bardzo różne doświadczenie życiowe, ale łączyła ta sama choroba, chęć zdrowienia oraz przynależność do grona pacjentów Samodzielnego Publicznego Zakładu Terapii Uzależnień i Współuzależnienia w Siemianowicach Śląskich.
Do uczestnictwa w obozie mój terapeuta Piotr zachęcał mnie od wielu miesięcy. Wstyd się przyznać, ale ja, zamiast uznać, że te zachęty wynikają z merytorycznych przyczyn i troski o moje psychiczne dobro, pomyślałem sobie, że widocznie są kłopoty z naborem i skompletowaniem chętnych na obóz. Powód takiego myślenia (oprócz skłonności do czarownictwa i nieufność wobec ludzi) był oczywisty: szukałem pretekstu, żeby sobie oszczędzić trudu obozowych zmagań z samym sobą i okazji do demaskowania własnych wad. Do takiego migania się od pracy nad sobą każdy pretekst jest dobry. Znowu przykład: z informatora, jaki otrzymałem, wynikało, że obóz obędzie się w miejscowości Żabnica-Płone. Co robi moja głowa powziąwszy taka informację? Każe sięgnąć po słownik języka polskiego i upewnić się, że słowo „płone” – tak jak przypuszczałem – nie ma nic wspólnego z ogniem i zapałem, ale wręcz odwrotnie – „płone” oznacza teren jałowy, nieurodzajny, mizerny, bezowocny… Więc może to dla mnie znak, żeby się nie pchać w tę Żabnicę-Płone i nie angażować w coś, co skazane jest na niepowodzenie? Jednak tym razem nie posłuchałem siebie i pojechałem. Bo staram się pamiętać, że od dość dawna największym moim wrogiem jestem ja sam. Pożytki z obozu po raz kolejny pokazały mi, że nie słuchając podszeptów własnego „rozsądku” – na ogół dobrze na tym wychodzę.
Dam jeszcze jeden przykład o podobnym charakterze. A precyzyjniej: związany z tym, co nam podczas obozu, oprócz wielu innych zaleceń, do łbów wbijano: „Nie ufajcie głowie!”
Chodzi o słynny fire walk, czyli spacer po ogniu, będący każdorazowo gwoździem obozowych programów. Lech robi z tego misterium. I słusznie, wszak ogień to żywioł, a z żywiołem tylko głupek zwykł żartować – źle na tym wychodząc. Fajerłolkowego dnia, przed południem, Lech długo, bo szczegółowo tłumaczył, dlaczego ogniowej próby nie należy traktować jako zabawy i podkreślał, że uczestnictwo w każdym ważnym zdarzeniu wymaga pedantycznego przestrzegania reguł. Oraz że kto chce, może bez tłumaczenia i usprawiedliwień ogniowej próbie się nie poddać.
Wśród obozowej piętnastki było sześciu debiutantów, więc my słuchaliśmy o tym, co na nas czeka, z dużym zaciekawieniem, ale z jeszcze większym niedowierzaniem. Żaden z nas, dobrze wychowanych, przy słowach Lecha nie pukał się w czoło, ale przecież każdy normalny człowiek wie, że już od durnej zapalonej zapałki jest ból i bąbel, a ten tu mówi, że kto zechce – będzie mógł bosą stopą przejść, jak jakiś fakir, po ogniu! Nic, tylko jakaś ściema, Lechu chce nas wkręcić, a ci z obozowiczów, którzy mówią, że już na bosaka po ogniu chodzili, są z Lechem w zmowie. Brrr! Już na samą myśl o czymś takim, jak spacer po ogniu, strach człowieka bierze i trzyma.
W dniu przewidzianym na fire walk rozpadał się intensywny deszcz. Nie lubię deszczu, ale ten mnie ucieszył, bo przecież w taką pogodę Lechu musi odwołać ogniową próbę. I rzeczywiście, taki ogłosił zamiar. Ale udając demokratę – zarządził głosowanie. Wygraliśmy (my, czyli zwolennicy odwołania rozpałki). Ale wygraliśmy tylko jednym głosem i Lech uznał, że skoro prawie połowa jest za paleniem – wielki ogień będzie i spróbujemy pogodzić ogień z wodą!
Przedostatniego dnia, wczesnym wieczorem, zapłonął więc półtorametrowy stos z grubych bali, który nic sobie nie robił z ulewnego deszczu i ani myślał przygasać. Natomiast nam deszcz bardzo dobierał się do skóry, w efekcie czego mocno się przeziębiłem. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, a głowa (chcąc uszlachetnić rejteradę i zamaskować strach przed ogniową próbą), podpowiadała:
– Ty sobie, dziadek, daj spokój z jakimś durnym przypiekaniem nóg, nie strugaj gieroja, nie moknij jak jaki głupek na tym deszczu, idź do pokoju, wysusz się, przebierz, łyknij aspirynę i nie przejmuj tym, że reszta uzna cię za tchórza.
Więc, nie słuchając głowy, przemoknięty trwałem przy ognisku. Naszemu czekaniu towarzyszyły zbiorowe śpiewy, raz rubaszne, gwarowe. raz bardzo poważne, z niemal metafizycznym przesłaniem, a co jakiś czas, jak refren, powtarzało się zdanie: „Strach to jest oszustwo”.
Po dwóch godzinach stos się dopalił. Ale przecież to nie paliły się kartoflane łęty, z których powstaje szybko stygnący popiół o konsystencji maki. Tu migotały do nas grube kawałki rozżarzonego węgla drzewnego! Lechu, Piotr i paru obozowych pomagierów usuwali niedopalone szczapy, aż powstało koło o dwumetrowej średnicy, wyglądające jak posadzka ułożona z gorących i czerwonych kawałków, a najmniejsze miały wielkość włoskiego orzecha.
Dla takich, jak ja, cały czas w głowie odbywała się walka Rozumu z Wiarą, zmaganie tzw. wiedzy życiowej (przecież ogień parzy, a jego dotyk boli) z zapewnieniami kogoś, komu wierzysz i kto sam, osobiście, na własnych bosych stopach przejdzie przez ten rozżarzony dywan, dając przykład i dowód, że moje przekonanie o nieuchronności zrobienia pieczeni z bosych stóp oparte jest na myślowym schemacie z gatunku „przecież ja wiem lepiej”.
I w środek tych moich myślowych zmagań Lech, zamiast z bólu wyć w niebogłosy, z pogodną miną przespacerował przez ten gorący dywan. Kolejno ruszali inni. Nawet ja (mam dyplom to potwierdzający). ☺
Było w czasie trwania obozu wiele zdarzeń i epizodów skłaniających do autorefleksji, a myśli i wrażenia, konfrontowane z innymi podczas codziennych rundek, stawały się wskazówkami do dalszej pracy nad sobą. Tylko rzecz w tym, że same wskazówki nie wystarczą nawet zegarowi, musi jeszcze być siła wskazówki uruchomiająca. Czyli ochota do trwalszego rozstania się z myśleniem: „jaki byłem, taki jestem i takim pozostanę, widocznie taka moja karma, cudów nie ma”.
Obóz się skończył, przyszła pora wracać do domów, ale także do siemianowickiej „odwykówki” w celu kontynuowania terapii. „Odwykówki” wypełnionej fachowcami od uzależnień i współuzależnienia, przyjazną atmosferą, szerokim asortymentem usług… Ale na zewnątrz placówka kostropata, nie przystaje swą barakową urodą do wysokiej jakości działań personelu. Władze Siemianowic, pewnie złożone z samych abstynentów, najprawdopodobniej zapomniały o istnieniu siemianowickiej placówki, której sława sięga hen w Polskę (też jestem tego dowodem, bo przyjeżdżam tu z innego województwa, choć na miejscu mam przychodnię o podobnym charakterze).
Siemianowickim włodarzom dedykuję więc, ułożoną na obozie, fraszkę:
Fata morgana
Siemianowicka „Odwykówka”, jak powszechnie wiadomo, mieści się w pałacu.
Tak sądzą władze miasta oraz facet w delirce albo na wielkim kacu.
Marian