Przyszedł moment na rozliczenie się z ostatnich kilkudziesięciu miesięcy.
Spoglądając wstecz lekko się uśmiecham. Na samą myśl, jak wiele przeszłam, ile prób podjęłam – niekoniecznie zwieńczonych sukcesem – ale przede wszystkim ile się nauczyłam. Dlatego chce powiedzieć DZIĘKUJĘ.
Dziękuje wszystkim pracownikom z ośrodka za to, że są i że nie ustają w pomocy.
Dziękuje Kuczynie, za wielkiego kopa w odpowiednim momencie, który uratował mnie od Hadesu, „psychiatryka” i jeszcze kilku innych rzeczy. Dzięki też za pokazanie klasy i dobrego stylu.
Dziękuje Woźniczynie za to, że zawsze była blisko z ciepłym uśmiechem pełnym akceptacji niezależnie od sytuacji, miejsca i czasu, w którym się znajdowałam. Jesteś cudna, ciepła i niezastąpiona.
Dzięki też Magdzie, której na początku się bałam, ale okazała się równą kobitką i dobrze mi z nią.
Dziękuję wszystkim z grupy, a raczej wszystkim z grup, bo przecież przechodzimy z jednej do drugiej. Nie macie pojęcia, jak wiele dajecie z siebie na grupach i jak wiele można się od Was uczyć.
Staliście się moją prawdziwą rodziną, domem do którego wracam z uśmiechem i za którym tęskno gdy jestem daleko.
Odnalazłam tu spokój i akceptację, o które się modliłam.
Zaczęło się od zagrożenia utraty pracy po urlopie macierzyńskim. Kiedy szef stwierdził, że z trójką dzieci nie będę już na tyle dyspozycyjna na ile on by chciał i jak tylko wrócę dostane wypowiedzenie. Świat mi się zwalił na głowę.
Mąż, który nie pracował od kilkunastu miesięcy, starsze dzieciaki nieświadome tego, co może się wydarzyć, kiedy przestanę płacić hipotekę i mały cudowny trzeci bobas przewlekle chorujący.
Czułam się niepotrzebna, oszukana, skrzywdzona, ale zanim popadłam w depresję udało mi się jeszcze złożyć wniosek o urlop wychowawczy, aby nie utracić ubezpieczenia dla siebie, męża i dzieci. Później pamiętam już tylko gabinety psychologów, psychiatrów, kłótnie w domu i oddział w szpitalu.
W końcu usłyszałam, że istnieje, taki sobie ośrodek dla uzależnionych i współuzależnionych i chociaż nie miałam pojęcia o co w tym chodzi, to ze względu na ciągle zmieniających się terapeutów w Katowicach postanowiłam spróbować po raz ostatni jeszcze tu. Po prostu szukałam miejsca, gdzie nie będę bez końca powtarzać wciąż tego samego nowemu psychologowi, chciałam mieć wreszcie kogoś stałego.
Tak wiec trafiłam tu z depresją i na lekach. Szukałam odpowiedzi na pytanie co robić i jak dalej żyć. Potrzebowałam czegoś na szybko, żeby jak najszybciej móc wpaść w dotychczasowy rytm pracoholizmu. Spadek był bardzo bolesny, bo i z dużej wysokości. Zresztą, wdrapywałam się na górę od kilku lat ciężką pracą, żeby z dnia na dzień ze stanowiska prezesa spółki zostać praktycznie bezrobotną.
Długo nie umiałam tego zrozumieć. Teraz dziękuję Bogu, że tak się stało.
Na indywidualnej terapii zaczęłam m.in mówić o swoim małżeństwie, które od wielu lat tak naprawdę nie było prawdziwym małżeństwem. Byłam dopiero co po dużym kryzysie, po próbie rozwodu i po daniu kolejnej szansy na szczęśliwą rodzinę o której zawsze marzyłam.
Marzyłam bo chciałam mieć coś innego, niż to, w czym się wychowywałam. Z pełną świadomością używam słowa „czymś” , bo oskarżeń, poniżania, wyzywania, obarczania problemami dorosłych, jak też bycia workiem treningowym, znęcania się psychicznego i molestowania nie można nazwać rodziną. A domem nie można nazwać miejsca, z którego ucieka się na drugi koniec świata – w moim przypadku do Ameryki Południowej – tylko po to, żeby wziąć ślub z mało znanym mężczyzną, bo on tego potrzebował, a ja nie chciałam być już dłużej w tak zwanym „domu rodzinnym”.
To mam jeszcze do przepracowania i znów powtórzę ; JAK DOBRZE, ŻE TU JESTEM! JAK DOBRZE, ŻE WY JESTEŚCIE.
Czułam się związana i bez wyjścia, robiąc wszystko, co mogłam, aby utrzymać drugi związek. A to z poczucia obowiązku i winy, że przecież skoro to już drugie małżeństwo, to trzeba za wszelką cenę w nim tkwić, bo „co ludzie powiedzą”, bo nie ma już odwrotu, bo „trzeba przyjąć na klatę”, bo muszę.
Związek, który powstał dlatego, że miałam się gdzie schronić, kiedy bił pierwszy mąż, kiedy chciał odebrać mi dziecko, kiedy nie miałam za co przeżyć i kiedy mama mówiła, że „pierwszy mąż jest od Boga i nawet jak bije czy zdradza to trzeba zacisnąć zęby i się trzymać, bo przecież przysięgałam”. W związku z powyższym mama nie dała mi schronienia, bo „musimy się z mężem dotrzeć”. Porady i ocena mamy postępowała razem z podejmowaniem moich decyzji. Doszło do tego, że chciała mi zabrać dziecko, bo „przecież ja zwykłą puszczalską, bo nie myślę o dziecku i o tym, żeby miał biologicznego ojca; tylko związuję się z byle kim.
Nie poddałam się, udało się odejść. Ale też udało się związać z kimś, kto mimo że nie bije, ma problem z alkoholem i jeszcze parę innych drobiazgów, które z czasem urosły do rangi problemów nie do przeskoczenia.
Byłam w miejscu, gdzie zarazem czułam się dobrze i strasznie. Gdzie wydawało mi się, że kocham i że moją miłością zmienię drugą osobę, że jak urodzę dziecko, o którym marzy, to będę szanowana wraz z moim synem. Sprawy natomiast toczyły się w zupełnie innym kierunku. Taki jakby mały, znany już dom bez wyjścia.
Schematy współuzależnienia, o których dzisiaj już wiem, że istnieją, opanowałam do perfekcji. Piwo w domu, wspólne picie, uciszanie dzieci, tłumaczenie, załatwianie spraw, załatwianie pracy, spłacanie długów, spełnianie obowiązku małżeńskiego, praca na dwa lub trzy etaty… etc.
Pełne przejęcie obowiązków tych, które były i tych, które mogłyby się pojawić. Zaniedbywanie siebie i własnych potrzeb… Ba! Ja nawet nie wiedziałam jakie są moje potrzeby; nie miałam na to czasu.
Ale to już było. Teraz zaczynam nowy rozdział mojego życia. MOJEGO życia, za które jestem odpowiedzialna, jak je przeżyję i czy będę szczęśliwa.
Początki, jak zwykle to bywa, są trudne. Czasami nie jesteśmy jeszcze gotowi na zmiany i to też trzeba przyjąć na klatę. Tak, jak rok temu, ciężko było mi oswoić się z myślą, że mimo, iż szykowałam się do wystąpienia o separację przez pół roku, to i tak jej nie uzyskałam.
Teraz wiem, że to jeszcze nie był mój czas, że jeszcze po drodze przydały mi się nauki z laboratoriów letnich, że jeszcze musiałam pożegnać się z pierwszym zmarłym synkiem. No i jeszcze wyjazd do SPA – coś niezapomnianego, cudownego, fantastycznego, leczącego duszę, ciało i umysł. Tam zrozumiałam, że każdy ma swoje szczęście, że nie muszę udawać, żeby mnie ktoś polubił i jak dobrze być sobą, zadbaną i dopieszczoną sobą.
Czuje się inna, niż w pierwszych dniach kiedy tu przyszłam. Czuje się kobietą, mam swoje plany i marzenia, do których jeszcze daleka droga, ale przecież to na tym polega, żeby „ zjeść słonia po kawałku” i się nie udławić.
Jasne, że mam swoje wady i zalety, ale teraz widzę te zalety! Łapię się na wpadaniu w stare mechanizmy. Ale już się na nich łapię, a nie udaję, ze nic się nie dzieję. Czasami jeszcze wchodzę w moją „bańkę mydlaną, mój wyimaginowany świat”, ale zainstalowałam tam też drzwi, żeby nie pękała z hukiem i żebym mogła z niej korzystać świadomie.
Mam zamiar skorzystać z wszelkiej pomocy, jaką tu otrzymam, żeby zacząć wreszcie prawdziwie żyć i pokazać dzieciom, czym jest prawdziwe, szczęśliwe życie; czym są granice, jak dbać o siebie i jak traktować siebie samą i innych poważnie; jak pielęgnować to, co dobre i odchodzić bez ociągania się i bez poczucia winy od rzeczy, które ranią. Adamowi z całego serca życzę aby odnalazł swoje szczęście i nie poddawał się.
Przede mną długa droga, a w niej terapia DDA, studia, praca, spokój, szczęście i zabezpieczone potrzeby.
I tak, jak już wspomniałam, dobrze, że nie chcieli mnie z powrotem do pracy po macierzyńskim, bo nie byłabym w tym miejscu, w którym teraz jestem, tylko nadal udawałabym zgraną rodzinę na pokaz, kompletnie nie mając pojęcia że istnieje współuzależnienie, z którego można wyjść.
Mam też swoje motto „ SZCZĘŚLIWA MAMA = SZCZĘŚLIWE DZIECI”
DOBRZE ZE JESTEŚCIE !!!!
„TRAWA”