Moja spowiedź na koniec.
Pamiętam dzień, kiedy przyszłam tu po raz pierwszy.
Weszłam do sekretariatu, płakałam tak bardzo, że nie mogłam z siebie wydobyć słowa. Łzy kapały mi na kontuar, ktoś do mnie podszedł, a ja tylko kiwałam głową: tak coś złego dzieje się w mojej rodzinie; tak pije; tak mogę się umówić na spotkanie, mam czas; tak niczego mi już nie trzeba.
Pierwsza wizyta u terapeutki to tłumaczenie, że pewnie wyolbrzymiam swoje problemy i picie partnera a pomoc pewnie przyda się komuś innemu bardziej niż mnie.
To poczucie, że jestem tu trochę nie na miejscu towarzyszyło mi bardzo długo, teraz wiem, że kurczowo trzymałam się świata iluzji, w którym żyłam i który stworzyłam z pijącym partnerem. Im bardziej ja kontrolowałam ile, kiedy i jak pije, chowałam alkohol, wymuszałam trzeźwość, tym bardziej on pił…
Był bunt, kiedy „na grupie” oglądaliśmy filmy prof. Mellibrudy i dowiadywaliśmy się, jak to pijącemu bywa źle i jaka to straszna, przewlekła, czasem śmiertelna choroba ten alkoholizm. Im bardziej ja stawałam sie umęczona ofiarą, tym bardziej on stawał się agresorem, żeby nie użyć innego słowa.
Chory chocholi taniec-na sznureczkach wiszą sobie połączone ze sobą pajacyki, jeśli jeden drgnie, to reszta drga w tym samym rytmie całkiem bezwolnie; a jakby tak zakłócić rytm tego pierwszego i wyrwać się z tego chocholego tańca..?
Wtedy nadszedł przełom. Jak światło pada na hologram, który wydaje się być tylko srebrną nalepką, choć tak naprawdę rozbłyskuje tysiącem barw i ukazują się warstwy i kształty, których wcześniej nie widać a każdy ruch powoduje ukazywanie się kolejnych . Tak ja zrozumiałam sens mojej terapii. Zdałam sobie sprawę, że to ja jestem w stanie zakłócić ten chory układ i nawet mam do tego prawo. I mam prawo do mozolnej pracy nad sobą, do wychodzenia z roli ofiary i bolesnego uświadamiania sobie, że ta rola była… wygodna bo znana a nowa jest trudna bo inna i…obca.
I było też przebaczenie. Sobie, jemu, matce i zmiana. Nie przeszłości, bo to nierealne, ale tego, na co mam wpływ teraz, na to, co czuję teraz ja -dorosły we mnie. Choć ten dorosły, jeszcze słabiutki, niepewny swego, ale obecny, odkryty na nowo-mój potencjał, moje Ja w oderwaniu od tego, czy ktoś ma zły humor czy dobry, wypił za dużo czy za mało, działam mu na nerwy czy nie.
Kiedy przyszłam tu po raz pierwszy chciałam zmiany życia na lepsze dla mojej córeni, dla tego małego człowieczka, któremu się czasem przyglądam, jak śpi i zastanawiam się :”skąd się to cudeńko wzięło?” Teraz wiem, że chciałam tej zmiany dla tego dziecka, dla którego jestem mamą, ale przede wszystkim dla dziecka, które jest we mnie. Po to, by je utulić, ukochać, pozwolić, żeby dorosło, zmężniało i stało się świadomym swej wartości człowiekiem. Po to, by móc bez wstydu patrząc sobie w oczy zapytać :”skąd się to cudeńko wzięło?”
Dużo pracy jeszcze przede mną. Odkrywania siebie, umacniania swojego Ja, nieodkładania życia na później, czekania czy ktoś będzie trzeźwy czy nie. To mnie właściwie już nie obchodzi. O dziwo, czyjeś picie było pretekstem do mojej zmiany i mogę mu tylko podziękować, bo nigdy nie zdecydowałabym się na terapię, gdybym żyła w normalnym związku.
Jestem dobrej myśli. Jestem na drodze, z której nikt już mnie nie zepchnie, nie zastraszy, ani nie wmówi mi, że mam wrócić do tego, co było.
Amen.
Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do mojego zdrowienia : dziewczynom z grupy, terapeutkom a zwłaszcza Magdzie Gołackiej-Brzostowskiej za trzeźwe /nomen, omen/ prowadzenie przez meandry terapii, Ewie Woźnicy, Ewie „Kuczynie”. Dziękuję z całego serca.
Ania
Marzec 2013 r.